– Pani jest do piątego talerza! – odparła z entuzjazmem Małgośka.
– Do piątego talerza? – powtórzył z błyskiem zrozumienia mąż.
– Ale piąty talerz zawsze jest pusty! – zawołała przytomnie starsza córka.
– Bo czeka – wtrąciła szybko Małgosia, zdejmując staruszce drugi filcak i obnażając dziurawe, niekoniecznie czyste skarpety.
Poczułam, że w środku gotuję się równie energicznie jak uszka, i gdy zdezorientowany mąż i równie oszołomiona Kaśka wprowadzali staruszkę do pokoju, ja pociągnęłam Małgośkę do kuchni.
– Co jest, do cholery?! – warknęłam. – Przyprowadzasz do domu obcą osobę, która może nawet być złodziejką? I to kiedy? W wieczór wigilijny?! Czyś ty zwariowała?!
– Ale piąty talerz… – szepnęła bezradnie Małgośka. – Zawsze mówiłaś, że on czeka na kogoś nieszczęśliwego i samotnego, a ta staruszka naprawdę jest samotna i nieszczęśliwa! Wypożyczyłam ją specjalnie dla nas z domu starców!
– Wypożyczyłaś?! Jezusie, Maryjo… – zaczęłam gniewnie i… zamilkłam. Nagle uświadomiłam sobie, że za kilka godzin, o północy, mój pies i dwa koty zaczną rozmawiać ludzkimi głosami, a ja warczę! Warczę o piąty talerz, o którym tyle rozprawiam, gdy rozpoczyna się ceremonia nakrywania wigilijnego stołu! Wzięłam głęboki oddech i dokończyłam: – Jezusie, Maryjo… no i dobrze zrobiłaś!
Przy opłatku staruszka opowiedziała o dwóch córkach i synu, którzy gdzieś dzielą się opłatkiem, ale przy stole nie lubią mieć żadnych staruszek ani swoich, ani obcych, bo starość psuje im dobry humor. Przy barszczu z uszkami dowiedzieliśmy się, jak kiedyś obchodzono Wigilię na Kresach, gdy do stołu zasiadało szesnaście osób z czterech pokoleń. Przy rybie okazało się, że staruszka była nauczycielką, ale „zawsze przychodzi taki dzień, gdy nie potrzebują cię ani własne, ani cudze dzieci”.
– Jak to, a my? – zawołała Małgosia i w dziwny sposób poczułam się pewniej. Przy kapuście z grzybami staruszka opowiedziała o zmarłym mężu („Uganiał się za kobietami, ale człowiek się z nim nie nudził”), a przy serniku poprosiła o cztery dodatkowe kawałki dla współlokatorek, których nikt nie wypożyczył.
Potem, gdy córki odprowadziły staruszkę, mąż pozmywał naczynia, a pies i dwa koty toczyły dyskretną rozmowę ludzkimi głosami, zamyśliłam się nad niespodziewanym testem na człowieczeństwo, który zdałam najwyżej na troję, i nad tą dziwną granicą pomiędzy teoretyczną a faktyczną miłością bliźniego. Bo najłatwiej postawić piąty talerz i liczyć na to, że pozostanie wygodnym, ale pustym symbolem.
No to życzę wam niespodziewanego gościa na Wigilię i biedźcie się ze sobą, jak niegdyś ja. Bylebyście w końcu przemówiły ludzkim głosem.
Oglądalność, ufff…
Pewna grupa ludzi zapiera się, że ten, kogo nie ma w telewizji – nie istnieje. Nie istnieją pisarze, naukowcy, poeci, malarze, aktorzy, reżyserzy – których telewizja nie pokaże. Może bym w to uwierzyła, ale przypadek udowodnił, że telewizyjne życie miewa często dwa wymiary, a trzeci gdzieś zginął. Właśnie wlokłam się osiedlową alejką, naprzeciw zaś szła, a potem rzuciła się biegiem przejęta sąsiadka.
– Widziałam panią wczoraj w telewizorze! – krzyczała z daleka, a w jej głosie eksplodowały entuzjazm i zdziwienie. Entuzjazm – bo we własnym telewizorze zobaczyła osobę oglądaną co dzień na osiedlu, a zdziwienie – bo jej zdaniem, po tym szczęsnym przypadku, już zawsze powinnam wyglądać tak, jak mnie ujrzała na ekranie: „odrobiona”, w eleganckim ciuchu. A ja tu sobie lezę nieumalowana, w męskiej kurtce i dresowych spodniach (wszystko z second-handu!).
– Widziałam panią wczoraj w telewizorze – powtórzyła ze słabnącym entuzjazmem, mierząc mnie z góry na dół, z dołu do góry, i oba kierunki były fatalne.
– I co? – spytałam ostrożnie. – Jak wypadłam?
– Dobrze pani wyglądała – stwierdziła bez przekonania i w zdecydowanym czasie przeszłym.
– Umalowali mnie, uczesali, wyjęłam coś z szafy – usprawiedliwiłam się i dodałam: – Ale jak wypadłam z tym, co mówiłam?
Na twarzy sąsiadki odbił się niesmak:
– A niby skąd mam wiedzieć, co pani mówiła? Przecież nie słucham, tylko patrzę! Telewizor nie jest do słuchania – dodała z wyrzutem.
„Oglądalność” – kluczowe słowo dla telewizji – pomyślałam z niepokojem. Ale czy ono musi wykluczać „słuchalność”? Zatem rzeczywiście wystarczy, że mnie pokazali? I dla nikogo nie jest ważne, co mówiłam? Ale ja pracuję głową, a nie tapetą na twarzy! – myślałam nerwowo, patrząc, jak sąsiadka odchodzi utwierdzona, że nie zasłużyłam, by mnie pokazywano. Przypomniałam sobie inne przygody z płaskim jak monitor życiem. Na przykład wywiad, który nagrywałam z ujmującym prezenterem (już zniknął z ekranu). Prezenter pieszczotliwie głaskał włoski, ślinił wargi, zerkał w lustro. – Gramy! – wrzasnął realizator.
– Yyyyy… Witamy w studiu panią… panią… – powiedział prezenter i w jego oczach eksplodowała panika. Pamiętał o włosach, zapomniał mojego nazwiska. Podpowiedziałam je, a realizator ryknął: – Gramy ponownie!
– Witamy w studiu panią Dorotę Terakowską, autorkę nagrodzonej książki… yyyyeeeee… – Pamiętał, że jego wargi mają błyszczeć, zapomniał tytułu, książki. – Gramy! – ryknął niezrażony realizator i za trzecim razem utknęliśmy tylko na nazwie nagrody, którą wymieniłam, i poleciało. Na szczęście, nie na żywo.
– Przepraszam, my tu ciężko pracujemy. Jestem zmęczony – wyjaśnił i pokazał w uśmiechu górne siódemki i całą dolną szczękę („Mamusiu, ta pani ma tyle zębów, co wilk w bajce o Czerwonym Kapturku” – powiedziała wiele lat temu moja pięcioletnia córka na widok porcelanowego uzębienia jednej ze znajomych). Owszem, nie cała telewizja jest płaska jak monitor. Nie wszyscy telewidzowie tylko og1ądają, niektórzy słuchają (jak jest czego, ale to inna sprawa). Nie wszyscy prezenterzy pamiętają, jak mają wyglądać, ale nie wiedzą, o czym mówią. Do telewizji trzeba mieć trochę szczęścia i ja je miałam, choć raz na widok wielkich, precyzyjnie wytuszowanych oczu jednej z prezenterek sama zapomniałam, jak się nazywam, bo zafascynował mnie w tych oczach brak innej myśli niż rozpaczliwe: jak wyglądam? Może dlatego wolę prezenterki, które nie są doskonale piękne? Przyjrzyjcie się kiedyś dziennikarkom CNN lub BBC – ani ładne, ani tak odmalowane jak nasze i wszystkie po czterdziestce! Tam życie po czterdziestce wciąż trwa, u nas już się kończy. Kompleks po podstarzałej komunie…? Lecz wstępujemy w potężny niż demograficzny i trzeba będzie zmienić zasadę, że praca, handel, reklamy, media – wszystko to funkcjonuje wyłącznie na rzecz szczęścia trzydziestopięciolatków udających dwudziestolatków. O dziwo, telewizja też tak funkcjonuje, mimo że młodzi telewidzowie dawno zwiali do Internetu, a koleje losów Złotopolskich oglądają głównie starsze panie. Może dlatego telewizja słabo kontaktuje z życiem? Bo wszyscy są tam chronicznie młodzi, choć świat wciąż się starzeje i dojrzewa…? W każdym razie nie wierzcie, gdy ktoś Warn powie, że tego, kogo nie było w telewizji, nie ma. Jest, w dodatku prawdziwszy, ma trochę zmarszczek, piegów, a nawet początki łysiny. I co? I nic. Nie wierzcie też, że w telewizji toczy się prawdziwe życie. Prawdziwe życie jest tam, gdzie jesteście, i tylko wtedy, gdy Wasze spojrzenie nie pyta nerwowo: jak wyglądam?!, lecz obiecuje kilka ciekawszych pytań.
A do samego oglądania lepsze jednak są obrazy w muzeum.
Wywietrzcie szkielety z szafy!
Pościel najlepiej wietrzy się latem, ale szkielety można wietrzyć cały rok. Pewien zrozpaczony pan napisał list do „Gazety Wyborczej”: „Mieszkamy razem z partnerką i jej dziecko ma w szkole kłopoty, jak określić nasze relacje. Może wymyślicie jakieś przyzwoite słowo?!”. I niby problem jest, choć go nie ma. Ten pan jako „konkubent” jest szkieletem dla tej pani i jej dziecka (przecież to konkubenci „w pijackim szale zarzynają konkubiny”, bo już „znana aktorka żyje w stałym związku partnerskim”). Gdy w moim banku pewna pani dociekliwie ustalała, kim jest dla mnie „pan, któremu chce pani dać pełnomocnictwo” – w pewnej chwili ryknęłam wnerwiona: „konkubentem!” – i w banku zapadła cisza. Bo konkubent, jak wspomniałam, w „pijackim szale” itd., ale dawać mu pełnomocnictwa do własnej kasy?!