Выбрать главу

Artur Baniewicz

Dobry powód, by zabijać

Rozdział 1

– Czołem, plutonowy.

Choć słońce chowało się już za horyzont, była w kamaszach, zakurzonych jak na porządnego żołnierza przystało, i w łaciatych spodniach od munduru polowego. Za butami nie ciągnęły się ogony puszczonych samopas sznurówek, a spodnie, choć mogły, nie zwisały na zewnątrz cholewek. Jednym słowem: trudno ją było rozpoznać bez podnoszenia głowy. Dopóki się nie odezwała, brałem ją za zaliczającego kolejną rundę wartownika. Chłopak był tak śmiertelnie znudzony, że co jakiś czas skręcał pod mój daszek i bez słowa gapił się, jak czyszczę glauberyta.

– Czołem, plutonowa. – Zacząłem podnosić ciężki od upału oraz piwa wzrok, ale nie udało mi się dotrzeć do twarzy i posłać Patrycji zdawkowego uśmiechu. Moje nieświadome zagrożeń spojrzenie najpierw wpadło w wilczy dół odsłoniętego pępka, a potem, wygramoliwszy się jakoś, grzmotnęło łbem o potężną jak Himalaje zaporę biustu.

W charakterze dodatku do militarnego dołu dziewczyna nosiła nawet dość przyzwoity, ale beżowy stanik, który tylko z bliska dał się odróżnić od opalonego tła. Abstrahując od koloru, był to typowy przedstawiciel bielizny nieplażowej i trzeba było mieć sporo dobrej woli, by po znokautowaniu widokiem kobiety paradującej w czymś takim poza własną sypialnią zwracać jeszcze uwagę na fakt, iż nie jest to także model robiący furorę w sex-shopach.

Miałem sporo dobrej woli – piwo w połączeniu z upałem łagodzi obyczaje – toteż szybko znalazłem aż trzy argumenty w obronie Patrycji i góry jej munduru. Stanik nie miał mianowicie prześwitujących wstawek, do uszycia go użyto budująco wiele tkaniny, a nim został włożony i zademonstrowany światu, w robocie był ręcznik. Patrycja nieraz już zadawała szyku, paradując po składnicy w lekkim podkoszulku lepiącym się do mokrego ciała i trzeba przyznać, że te przemarsze zrobiły chyba nie gorszą reklamę jej biustowi. Co nie znaczy, że spudłowała. Na mokre podkoszulki zdążyłem się uodpornić. Na to jeszcze nie.

– Mogę usiąść? – Odczekała, aż przebiję się przez przełęcz jej Himalajów, i posłała w dół przyjazny uśmiech. Po czym trąciła taboret czubkiem buta. – Na tym?

– Na tym rozbieram automat. – Trochę przesadziłem: glauberyt był już czysty i niemal złożony, a na stołku pozostały głównie brudne szmaty.

– No to najwyżej mnie też – wzruszyła ramionami. Zagarnęła cały zatłuszczony śmietnik i ostrożnie, by niczego nie wysypać, położyła na piasku. Lejący się z nieba żar i jej musiał dać się we znaki, bo klapnęła pośladkami o taboret bez silenia się na kocio-kobiecą elegancję.

– Też? – Z winy piwa nie błyszczałem intelektem.

– Rozbierzesz – wyjaśniła. I dopiero wtedy, po opanowaniu mocnego, stołkowego przyczółka, zmieniła uśmiech na bardziej profesjonalny. – I tak dalej.

Nie wypiłem aż tyle, by nie zrozumieć. Po prostu piw było za mało jak na taki temat.

Chyba błędnie odczytała moje nijakie spojrzenie, bo wyjęła mi automat z rąk. Uniosła go do ust, dmuchnęła w lufę jak rewolwerowiec z kreskówki. Nie miałem pewności, czy wargi musnęły metal, odnotowałem za to, że całkiem niedawno musiały mieć kontakt ze szminką.

– Bo wystrzeli – ostrzegłem. – Albo ktoś pomyśli, że cię rzuciłem i urządzasz scenę.

Wykonała kolejny skłon, podnosząc leżący na szmatach wycior. Miałem okazję zajrzeć jej w dekolt i przekonać się, że od tej strony Himalaje robią jeszcze większe wrażenie.

– Boisz się plotek? – Dorzuciła nieco kpiny do prowokującego z natury uśmieszku. – Taki duży chłopiec?

Złe słowo. W trakcie biurowego flirtu jej uwaga brzmiałaby inaczej, ale nie siedzieliśmy przy kawie, otoczeni monitorami i segregatorami, jak para poważnych ludzi. Dookoła ciągnęły się rzędy zasieków z żyletkopodobnego drutu ostrzowego, a dalej był tylko piach, kurz i drżąca z gorąca beznadzieja turkmeńskiej pustyni.

Nie odpowiedziałem. Zabrała mi automat, lecz na szczęście w butelce zostało jeszcze trochę Zemsty Allacha. Mogłem siedzieć, sączyć ciepławy napój i brać Patrycję na przeczekanie.

Piwo, najtańsze po tej stronie Amudarii, zasłużenie cieszyło się sławą paskudnego, więc mogłem też krzywić się bezkarnie. Cierpiąc w towarzystwie najzgrabniejszej dziewczyny polskiego kontyngentu, traciłem twarz. Cierpiąc w towarzystwie tutejszego piwa, jedynie zyskiwałem jako koneser w oczach świadków. A nie licząc wartownika, gapiącego się na nas zza worków północno-zachodniego bunkra, uzbierało się ich jeszcze ze trzech. Plutonowa Górska niby zdążyła się wszystkim opatrzyć jak lew pracownikom zoo, ale teraz lew wyszedł, by pożreć porcję świeżego mięsa, co stanowiło już jakąś atrakcję.

– Dziś piątek – odezwała się po długiej przerwie. – Masz plany na wieczór?

– A dlaczego pytasz?

– Ja nie mam – przywołała na usta profesjonalny uśmiech. – Moglibyśmy coś z tym zrobić.

Nie musiałem pytać, co konkretnie. Do tej pory siedziała z peemem opartym o jedno z szeroko, po męsku rozchylonych ud. Teraz w końcu skorzystała z broni: bez pośpiechu wetknęła wycior do skierowanej w niebo lufy i wolno poruszyła nim parę razy w dół i w górę.

– Nie ma płótna – mruknąłem, odrywając butelkę od ust. – Zdrapiesz mi gwint.

Znieruchomiała na kilka sekund. Musiała to przemyśleć. W końcu zrozumiała żart. Po swojemu.

– To o to chodzi? – roześmiała się. – Spoko, jestem solidna firma. Czysto i bezpiecznie. A płócien – lekko zaakcentowała to słowo – mam do wyboru, koloru i smaku.

Była jak napalony licealista: myślała tylko o jednym.

– Chyba tracisz czas – posłałem jej smętny uśmiech. – Jestem tu uwiązany.

– No to co? – wzruszyła ramionami. Siedziała na tyle blisko, że niemal dotykaliśmy się kolanami, ale po zawietrznej, i dopiero teraz przebił się do mnie jej zapach. A dokładniej: jej dezodorantu i kremu do depilacji. Nie umiałem przyporządkować aromatów do żadnych konkretnych kwiatów, ziół czy owoców, ale łaźnię mieliśmy jedną i już na całe życie ten rodzaj kremu miał mi się kojarzyć z fantazyjną, niebieską maszynką, której pani plutonowa zadziwiająco często zapominała zabrać z półeczki brodzika.

Podejrzewałem, że na ten haczyk złowiła nie mniej klientów niż na mokry podkoszulek.

– No… – W porę wstrzymałem się z uwagą, że w składnicy nie ma kin, kawiarenek ani żadnych tego rodzaju elementów harlequinowego świata. Nie w takim świecie żyła i chyba nawet nie o takim marzyła. – Nie, nic.

– Nawet lepiej. – Jej szczupła, nieco zbyt pociągła twarz wyrażała teraz życzliwą rzeczowość dobrego handlowca, którego trudno oskarżyć o wciskanie klientowi niechcianego towaru, mimo iż właśnie to robi. – Taniej. Wyjazd kosztuje. Nie mówiąc o ryzyku. Jak nie kaszaniarz, to żandarm albo jakiś kapuś… A tu sami swoi.

– O co ci właściwie chodzi? – wziąłem byka za rogi.

– Jakbyś nie wiedział… Koniec miesiąca, chłopcy są spłukani. A ty jesteś sam. Mógłbyś się raz zabawić, nie?

– Z tobą? – Z bykiem raz chwyconym za rogi nie ma już sensu uprawiać podchodów.

– Nie jestem w twoim typie? – Figlarnie przekrzywiła osadzoną na smukłej szyi głowę.

Kandydatki na miss takiej czy innej okolicy robią to na serio i efekt bywa z reguły żałosny, ale ona żartowała i nieoczekiwanie, przynajmniej na chwilę, zrobiła się naprawdę śliczna. – Wolisz brunetki?

– Nie w tym rzecz. – Piwo się skończyło, ale pustą butelkę też można obracać w dłoniach.

– Po prostu…

– Nie płacisz za to? – podpowiedziała łaskawie. Zdobyłem się na nijaki uśmiech. – Nie bój się, nie zedrę z kolegi plutonowego. Wiem, ile zarabiamy.