Выбрать главу

Szamocki poruszył się i etap ciszy na pokładzie przeszedł do historii.

– Pobudka, Student. Klient na pierwszej. Tylko spokojnie, nie strzel przypadkiem. – Zaszumiał elektryczny napęd i wieża zaczęła się obracać. – Weź namiar.

Celownik armaty był dokładniejszy od przyrządu dowódcy, więc Studentowi nie sprawiło kłopotu odszukanie wskazanego obiektu. Gorzej z pomiarem odległości: BWP nie miał zabudowanego laserowego dalmierza. Student musiał wychylić się z wieży i użyć przenośnego, podobnego do lornetki urządzenia.

– Pięćset czterdzieści pięć – odczytał.

– Do faceta czy czegoś obok?

– Za mało widać. Mierzyłem w ten krzak z lewej.

Nie pokrzykiwali bynajmniej, ale w wozie było cicho i nawet rzucane półgłosem słowa natychmiast przebijały się przez słabą barierę nieświadomości, budząc śpiących. Hofman poruszył się w swoim kącie, Grześkowiak usiadł i ziewając jak hipopotam, drapał się po krótko ostrzyżonej głowie.

– Nie wiem, czy się uda – Szamocki obrócił się i przechylił zza oparcia ku zdezorientowanej dziewczynie. – Kwestia refleksu. Ale spróbujemy sfotografować eksplozję.

– Mam fotografować wybuchy? – Nie czułem entuzjazmu w jej głosie. Trudno skakać z podniecenia, mając obolały tyłek i perspektywę uwiecznienia na kliszy odległej o pół kilometra kulki ognia, otoczonej doskonałą czernią nie wiadomo czego. Za takie zdjęcia nie przyznają nagród.

– Wybuch – poprawił ją Szamocki. – Przypominam o zakładzie. Gość robi „padnij”, strzelamy i jedziemy liczyć, ile jest w nim dziur. Słyszysz, Student? Masz się postarać.

Było ciemno. Nie umiałem ocenić stanu emocjonalnego Kaśki. Nad głosem panowała niemal perfekcyjnie. No i była otępiała po drzemce.

– Chce pan zabić tego człowieka? – zapytała.

– Proszę? – Szamocki jakby się zdziwił, co zdziwiło z kolei mnie. Wojna wojną, ale nie miał przecież bagażu doświadczeń porównywalnego z tym Młynarczyka. Powinien podchodzić do tych spraw trochę bardziej po ludzku.

– Nie próbujecie ich łapać? Myślałam…

– Może złapiemy – powiedział, odczekawszy uprzejmie parę sekund. – Odłamki są lekkie, bo pocisk mały. Coś jakby śrut, więc nie zabijają tak łatwo. Przy odrobinie szczęścia dostarczymy go panom z wywiadu prawie na chodzie.

– Ładne mi szczęście – mruknąłem. Oboje zerknęli pytająco w moją stronę. – Traf go w rękę czy nogę, to najpierw nas ostrzela, a potem wyląduje na przesłuchaniu zamiast w szpitalu.

Nie wiem, kto miałby sikać z radości.

– O co ci chodzi?

– Mógłbyś po prostu poczekać, aż wyjdzie na otwartą przestrzeń. Seria pod nogi i facet podnosi ręce.

– Żal ci go?

– Jest szansa, że to cywil. Może chłopak idący na randkę. Wiesz, jak działa komunikacja.

Autobus się spóźnił…

– Każde dziecko wie, że obowiązuje godzina policyjna. Łazisz po zmroku – siebie wiń. A uczciwy szedłby drogą. Nie, Adaś. To terrorysta albo w najlepszym razie handlarz czegoś trefnego. Tak czy siak łobuz. Puść go, a jutro zakopie minę na naszej drodze albo wsadzi ci nóż.

– Żywy może wydać innych.

– Gówno – rzucił z lekkim zniecierpliwieniem. – Po dobroci to oni nigdy nie wydają. A już na pewno nie nam. Dobrze wiesz, co będzie, jak go capnę.

– Co będzie? – zapytała Kaśka. Nie sądziłem, że jej odpowie. I pomyliłem się.

– Nasi oddadzą go Turkmenom.

Czekała chwilę, nim zrozumiała, że skończył.

– I co? Nie dostaniecie pochwały w rozkazie?

– Nie w tym rzecz. Nikt tu nie lubi partyzantów, ostatecznie strzelają do nas, ale co innego kropnąć takiego, a co innego oddać tym rzeźnikom.

– Turkmeńskiej policji? – upewniła się. – Oni…?

Dał jej czas, by dokończyła. Nie skorzystała. Przywarł twarzą do osłony peryskopu.

– Czterysta osiemdziesiąt – usłyszałem głos Studenta. – Powolutku idzie. Ostrożny zawodnik.

Pomyślałem, że jeśli Turkmen ma noktowizor i trochę sprytu, uniknie pułapki. Nasz wóz był nieźle zamaskowany gałęziami saksaułu, ale gabarytami odbiegał od typowego dla okolicy skupiska roślinności i ktoś obdarzony zdolnością widzenia w mroku nie powinien go przegapić.

Lufa działa wolno podążała za pokazującym się i znikającym popiersiem piechura, więc padając nagle na brzuch, Turkmen nie wywinąłby się pociskowi – lecz gdyby dyskretnie zniknął na chwilę i nie zjawił się tam, dokąd powinien zmierzać…

Po cichu życzyłem mu takiego przebłysku intuicji.

– Dobra, zmierz do następnej górki. A jak powiem, puknij z kaemu. Ma się schować. – Szamocki odwrócił się w naszą stronę. – Wstawaj, Katarzyno, i szykuj aparat.

Myślałem, że trochę ją zmroziła rozmowa o jeńcach wojennych. Może, ale nim skończył, stała w otwartym włazie z palcem na wyzwalaczu migawki. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może traktować swój zawód śmiertelnie serio. Nie kojarzyła mi się z rasową dziennikarką, lecz przecież mogła nią być.

– Moglibyśmy go załatwić serią kaemu – wyjaśnił Szamocki. – Szansa pół na pół. Z armaty automatycznej trochę większa, ale jak się chybi i facet padnie, to i armata guzik da. A my mamy coś lepszego… Masz odległość, Student?

– Jest.

– No to… ku chwale Wojskowej Akademii Technicznej.

Student wystrzelił krótką, trzynabojową serię, odczekał chwilę i wypalił z armaty.

Dostrzegłem wykrzywioną w bolesnym oczekiwaniu twarz Kaśki. Spodziewała się pewnie potwornego huku – działo to działo, nawet takie krótkie jak nasze. Nie ogłuszyło nas jednak i usłyszałem serię trzasków migawki. Aparat robił to automatycznie, co nieźle wróżyło powodzeniu sesji zdjęciowej.

Pocisk eksplodował, zanim spłonęło paliwo rakietowego przyspieszacza. Blisko i spektakularnie.

– Ma zapalnik czasowy. – Szamocki stanął we włazie. – Dokładność rzędu trzech metrów, więc można skutecznie ostrzeliwać ludzi ukrytych w okopie. Adam wytłumaczy ci, jakie to ważne. Wtedy, przy moście, nie mieli takiej amunicji. No dobra, jedziemy. Dawaj, Fornalski.

Zobaczymy, co z gościa zostało. Kasia, do środka. Różnie bywa.

BWP, pewnie na fali dumy z osiągnięć swego działka, odpalił silnik za pierwszym razem i z godną drapieżcy chyżością pomknął ku zdobyczy. Ci dwaj po prawej sięgnęli po karabiny, ja przeładowałem glauberyta, ale chyba żaden z nas nie wierzył, że ta ostrożność może okazać się potrzebna. Nawet gdyby cudowna zabawka Czarka zawiodła, Turkmen raczej umierałby teraz na zawał serca albo gnał na oślep byle dalej, niż szykował się do wymiany ognia z szarżującą górą stali. A gdyby jednak, to nie po to woziliśmy najeżoną uzbrojeniem i elektroniką wieżę, by jacyś na pół ślepi piechocińcy wyręczali ją w robocie.

I rzeczywiście: nie postrzelaliśmy sobie.

– Stop!

Niewiele widziałem. Kaśka też, lecz raczej nie dlatego stała obok, nie próbując podnosić aparatu.

– Chyba na amen. – Szamocki oderwał twarz od peryskopu i wynurzył się z włazu. – Adam, bierz wóz i wracaj. Facet mógł mieć kolegów w osiedlu. Osłaniajcie Młynarczyka.

Byłem tak zaskoczony, że mój protest dogonił go dopiero na ziemi.

– Chcesz tu zostać?! Zgłupiałeś?! Sam?!

Machnął niedbale dłonią.

– Zwykle głupieję sam. No już, nie ma was.

Sławek nie przepadał za nim i pewnie dlatego od razu zaczął zawracać. Szamocki kolejnym niedbałym ruchem wyciągnął pistolet i ruszył w stronę niewidocznego ciała.

*

Pojawili się równocześnie, lecz śmigłowiec wylądował nieco szybciej, niż Szamocki dotarł do bewupa. Obserwowałem porucznika z fotela dowódcy wozu, ale nie miałem pewności, czy faktycznie przyspieszył na dźwięk narastającego terkotu. Strzelanina poderwała na nogi całe osiedle i musiałem skupić uwagę na tubylcach.