Выбрать главу

Wspólnicy partyzantów, o ile tu byli, mieli dość rozsądku, by pozostać w konspiracji.

Kilkadziesiąt osób wyległo na podwórka, dwa razy tyle stało w oknach, jednak nikt nie zapuszczał się poza obręb zabudowań, nie właził na zajmowany przez Młynarczyka dach ani nie strzelał. Nawet jeśli w czyjejś rozgorączkowanej głowie zrodziły się takie plany, przylot śmigłowca skutecznie je przekreślił.

Mi-24 miał na burtach czerwone krzyże i półksiężyce, ale w charakterze dodatku do nich woził działko pod zdeformowanym od elektroniki nosem, po kaemie w bocznych drzwiach i długie masywne zasobniki, które bardziej wyglądały na rozsiewacze śmiercionośnego żelastwa niż bagażniki na nosze. Maszyna była silnie opancerzona – silniej nawet od swych przeciwpancernych krewniaków – i wyposażona chyba we wszystko, co pomaga śmigłowcowi przetrwać na współczesnym polu walki. Zasadniczo był to jeden z trzech Mi-24 SAR, śmigłowców poszukiwawczo-ratowniczych przeznaczonych do ewakuacji zestrzelonych lotników i innych pechowców, których nieszczęście dopadło gdzieś, dokąd zwykła albo i opancerzona karetka nie mogła dotrzeć na czas, ale ponieważ NATO walczyło w warunkach zdecydowanej przewagi, rannymi zajmowały się lżejsze maszyny, a mile nader często woziły rozmaitych ważniaków. Żaden inny pojazd nie oferował pasażerom tak dobrej ochrony i zestawu reanimacyjnego na wypadek, gdyby ochrona mimo wszystko zawiodła.

Tym razem dwudziestkaczwórka przywiozła trzyosobowy, majorowsko-pułkownikowski zespół ponurych i małomównych facetów, z daleka pachnących wywiadem. Na sam ich widok jeszcze raz skląłem w myślach Szamockiego. Z wizyt speców od rozpoznania zazwyczaj nie wynikało nic dobrego.

Kiedy Czarek zauważył, że nie zdąży, zwolnił. Musiałem wygramolić się z wozu, stuknąć obcasami i złożyć meldunek.

– Tylko jeden? – zapytał najstarszy stopniem, pełen pułkownik w kamizelce i kapeluszu. – Jesteście pewni?

– Tak jest – odparłem z przekonaniem. Nie dotyczyło ono wprawdzie liczby nadchodzących od strony pustyni ludzi, a tego, że należy twardo upierać się, iż zrobiliśmy wszystko idealnie – ale było szczere i to się liczyło.

– A nie dało się żywcem? – skrzywił się młodszy z majorów. – Jeden człowiek, dookoła pusto, a wy od razu z armaty… Mieliście go na widelcu, przewaga miażdżąca, uciec nie mógł…

Czołem, poruczniku. – Odsalutował niedbale zatrzymującemu się obok nas Szamockiemu. – Właśnie tłumaczę waszemu zastępcy, jaką plamę daliście.

– To przez ten meldunek o karabinie 12,7 – powiedziałem szybko, nie chcąc, by Szamocki wyskoczył z wersją jaskrawo odmienną od mojej. – Wiedzieliśmy, że ścigani dysponują bronią przeciwpancerną, a on pojawił się nagle i wyglądało na to, że mierzy w odsłoniętą burtę wozu.

Kąt był prawie prosty, przebicie gwarantowane. Nie było czasu do namysłu.

Chyba ich przekonałem.

– Trup? – Major przeniósł spojrzenie na Szamockiego.

– Dostał cztery odłamki. – Ściągnął z ramienia chlebak. – To jego. Granaty. Miał też scyzoryk, ale nie wziąłem.

– Marny łup? – uśmiechnął się kwaśno drugi major.

– Nie, tylko… – Szamocki zawahał się, zerkając na wyglądającą z wozu Kaśkę. Odetchnął głębiej i dokończył sztucznie nijakim głosem: – Podciął sobie gardło. Sumaryczny błąd był spory, pocisk eksplodował kawałek za nim, no i oberwał głównie po nogach. Nie za mocno. Wie pan: wektory prędkości odłamków i…

– Wektory? O czym pan bredzi? – zdziwił się pułkownik.

– Pan jest ten uczony z WAT-u? – ni to spytał, ni podpowiedział przełożonemu młodszy major. – Szwedzkie zapalniki, zgadza się? To był taki pocisk? – zerknął z zainteresowaniem w kierunku, z którego nadszedł Szamocki.

– Jeden strzał – Czarek nie krył dumy. – I po sprawie.

– No, nie całkiem – zauważył kwaśno pułkownik. – Potrzebny był jeszcze scyzoryk.

Dostrzegłem cień przemykający przez twarz Szamockiego.

– Jemu tak – mruknął. – Ale nie nam. Z wojskowego punktu widzenia był unieszkodliwiony. Klasycznymi granatami musielibyśmy strzelać parę razy, a i to nie wiadomo…

– Dobrze, dobrze. Więc nie żyje? No to przejdźmy się, panowie. Zobaczymy, kto nam się trafił. A pan, poruczniku, niech tu zostanie i ma oko na osiedle.

– Rozkaz. Panie pułkowniku! – Ruszająca w stronę wzgórz trójka się zatrzymała. – Przepraszam, ale tak się składa, że mamy fotografa. Pewnie przydadzą się do kartoteki…

– My też mamy, wyobraźcie sobie.

– Ale… – Szamocki sprawiał wrażenie kogoś na gwałt szukającego argumentów. Inna sprawa, że krótko to trwało. Mogłem ulec złudzeniu. – Mimo wszystko chciałbym zrobić parę zdjęć. Będą znakomitą ilustracją do mojego raportu dotyczącego zastosowania pocisków.

– I miłą pamiątką z wojny, co? Daj pan spokój.

Pułkownik był w marnym humorze i rzucało się to w oczy. Szamocki na tej jednej próbie poprzestał.

– Durny palant – ulżył sobie, kiedy oficerowie w asyście strzelca z automatem znaleźli się dostatecznie daleko. Posłał smętny uśmiech Kaśce. – Próbowałem.

– To… z mojego powodu? – Wyraźnie nie pomyślała o tym wcześniej. Ja tak. Ale nawet mnie pomysł wydał się trochę zbyt absurdalny. – Chciałeś mi załatwić ciekawe zdjęcia?

– No, uczciwie mówiąc, sobie przy okazji też. Naprawdę przydałyby się do dokumentacji testów. Siedzę tu głównie po to, by zbierać argumenty na skuteczność nowej amunicji.

– Dzięki – mruknęła z niepewną miną. – Ale w moim przypadku… Aż taka nowatorska nasza „Jagienka” chyba nie będzie. – Zawahała się, a potem zapytała jeszcze ciszej: – On to… widziałeś, jak sobie…?

– Nie – powiedział spokojnie. – Nie widziałem.

*

Przez bramę przejeżdżaliśmy niemal równo o pierwszej w nocy. Nikt z nas nie wiedział, czy wcześniejsze odesłanie do domu było przejawem gniewu czy wdzięczności pułkownika, ale wątpię, by kogoś to obchodziło. Daleko na północy inny pododdział znalazł ślady kolejnego poszukiwanego i stało się aż nadto oczywiste, że tu, gdzie jesteśmy, nie przydamy się już na nic.

Zabawa się skończyła i mogliśmy wrócić na nudne, lecz własne śmiecie.

Okazały się mniej nudne, niżby to wynikało z rzutu oka na zegarek. Łomot muzyki dopadł nas, ledwie Sławek wyłączył silnik.

– Wieści rozchodzą się szybko – rzuciłem ponuro, mrużąc oślepione blaskiem oczy. – Bwana Kubwa Czarek ustrzelić gruby zwierz; być okazja imprezować mnóstwo bardzo.

Trochę przesadzałem: latarnie paliły się raptem trzy, a z głośników uruchomiono jedynie te w stołówce. Mimo wszystko na przybyszu z cichej linii frontu robiło to wrażenie.

– Co to? – Kaśka wystawiła głowę z włazu i uśmiechała się niepewnie, mrużąc oczy. – Wojna się skończyła?

– Tydzień – uświadomił ją Szamocki. – Mamy weekend. Chłopcy muszą się wyszumieć.

Bez obaw: to nadal wojsko. Imprezują tylko ci, których i tak miało nie być.

Sławek zatrzymał wóz przed Piątką, by wypuścić nasz trzyosobowy desant. Wyłowiłem błysk butelki między udami jednego z siedzących pod ścianą chłopaków. Obaj mieli cywilne, kolorowe ubrania. Rzucali się w oczy. Chociaż nie aż tak jak para, która zaraz potem wyszła bocznymi drzwiami z baraku numer 1. To było dokładnie po drugiej stronie i na dobrą sprawę powinniśmy ich przegapić. Tyle że kobiecy wzrok ma swoją specyfikę.

– Przyjmujecie tu gości?

Głos Kaśki był lekko zdziwiony, ale już wtedy także lekko schłodzony. Odwróciłem się i jęknąłem w duchu.