Ja go na przykład nie wypatrzyłem.
Byłem trochę za daleko, kiedy 0311 wyleciał w powietrze. Huknęło potężnie, błysnęło też, a podmuch eksplozji dotarł aż nad kanał, marszcząc taflę wody mżawką poderwanego piasku. Odruchowo zwaliłem się na brzuch.
– Adam?!
Słabiutkie brzęczenie w słuchawkach. Miałem je na uszach, a mimo to ściszyłem dźwięk do absolutnego minimum. Głupia ostrożność nieszczęśnika, który nie może zrobić nic więcej dla podniesienia swych szans.
– Adam?! Co się dzieje?!
Bała się. O mnie. O wiele bardziej niż ja o nią.
Cholera. Muszę to dobrze rozegrać. Uratować ją.
Co oznaczało, że na początek muszę przystawić jej pistolet do karku.
Leżałem, trochę bardziej nasłuchując odgłosu wystrzału gdzieś w oddali, niż wypatrując ludzkiej głowy na tle resztek mostu. Głupota. Żeby przedostać się z wieży na fotel dowódcy i strzelić Kaśce w potylicę, Patrycja potrzebowałaby więcej czasu. I dużo mniej mózgu w głowie.
Strzał – tak. Ale jeszcze nie teraz.
Póki nie jest pewna, co ze mną, nie zaryzykuje. Po pierwsze, zakładnik. Po drugie, kierowca. Potrzebowała Kaśki w obu tych rolach. Nie odważy się.
– Adam? – Też się bała, lecz był to strach z całkiem innej półki. – Żyjesz?
Powinienem powiedzieć „tak” i zabrać tę wirtualną spluwę od głowy Kaśki. Ale nie miałem odwagi.
Metal zabrzęczał o metal tak blisko, że przez chwilę podejrzewałem samego siebie. A potem przestałem oddychać.
Nie da się rozmawiać przez radio, nie oddychając.
Nie widziałem go – tak blisko siebie byliśmy. Musiałbym odrobinę obrócić głowę, oderwać policzek od ziemi – a wtedy zaskrzypiałyby kręgi szyjne, jakieś ziarnko piasku odkleiłoby się od skóry. I bum!
Usłyszy, a ja przegram. Komar leży jak Bóg nakazał, z kolbą pod łokciem, rękojeścią w dłoni i głowicą z przodu. Zdążę strzelić, a przy takim pocisku precyzyjne trafienie nie jest konieczne. Byle nie za wysoko, a będzie po Strażniku. Tylko co potem?
Nawet hollywoodzcy scenarzyści nie podali jeszcze recepty na odbijanie zakładniczki z pojazdu pancernego. W każdym razie ja nie oglądałem stosownego filmu. Jeśli teraz strzelę, to pewnie przeżyję. Patrycja będzie zbyt zdezorientowana, choćby ilością wybuchów. Raz rozdwojony komar zacznie jej się mnożyć w wyobraźni, więc raczej nie odważy się na mnie polować. W każdym razie nie wozem. A ktoś, kto nie potrzebuje wozu, nie potrzebuje też kierowcy.
No to może wypuści Kaśkę? Spasuje? Dogadamy się?
Była taka możliwość.
Nie. Nie było. Dogadują się ludzie poważni. Nie takie świry jak my. Gotów byłem umierać za Kaśkę. Mniejsza o to, że tak naprawdę więcej w tym było ucieczki przed życiem bez Ilony. Liczą się fakty. Kaśka dobrowolnie zgłosiła się na tę zakładniczkę – to też fakt. A Chudzyński oświadczył się dziwce i okradał dla niej Wojsko Polskie.
Wiara w nasz rozsądek dowodziła braku rozsądku.
Leżałem i nic nie robiłem. No, może poza tym, że znów zacząłem oddychać. Już mogłem: zrywający się do gwałtownej szarży BWP robi wystarczająco dużo hałasu.
Szybko ruszyły. To znaczy, że nadal są tam obie. Za mało czasu, by zastrzelić kierowcę, wywlec ciało i jechać samemu. A grzecznie poprosić, by wysiadł i dopiero potem…?
Nie wolno tak myśleć. Kaśka żyje. I przeżyje. Wystarczy, że niczego nie spieprzę. A nie spieprzę. Stawka nie jest taka wysoka, by z nerwów dzwoniły mi zęby i dygotały ręce. Ilona powiedziała „nigdy” i przynajmniej na razie w moim życiu skończyły się wysokie stawki. Kiedy człowiek się nie boi, łatwo o zimną krew.
Wóz był coraz bliżej. Nie musiałem wyglądać znad obwałowań, by wiedzieć. Zwalniał.
Był tylko jeden powód, dla którego ktoś, komu tak spieszno, mógł tu zwalniać. Most. A dokładniej: jego żałosna podróba marki Kulanowicz. Nie powinno się jeździć szybko i od niechcenia po czymś takim.
Jeszcze jeden argument za wyborem miejsca na zasadzkę: powolny cel to łatwy cel. Niby nie ma to znaczenia, kiedy się strzela z bliska, z karabinu, nie granatnika, a przed lufą zamiast szerokiego na ćwierć metra człowieka defiluje prawie siedmiometrowy pojazd. Ale leżący przede mną facet nie miał wbrew pozorom łatwego zadania i na pewno potrafił docenić ten atut.
Miałem nadzieję, że sobie poradzi.
Miałem nadzieję, że wiem, co robię.
Jeszcze tylko chwila. Sekundy. Nagle zdałem sobie sprawę, że jest wyraźnie jaśniej i choć to najważniejsze, czyli koryto kanału tonie w czerni, widzę przęsło prowizorycznego mostu. Ba, nawet jak gdyby pojedyncze elementy kratownicy.
Zanim upewniłem się, że to nie wyobraźnia, na tle nieba pojawił się spiczasty pysk bewupa.
Jezu… Już?!
Nie byłem gotowy. W gardle miałem wielką, lepką gulę.
Podniosłem się. Do bliższej krawędzi zagłębienia, które ochrzciliśmy plażą, było ze dwadzieścia metrów, do dalszej tylko trochę dalej. Ostry kąt. Mógłbym spudłować, gdybym nie wstał. Ale nie o to chodziło.
W ostatniej chwili zwątpiłem w prawidłowość swych kalkulacji. W taką a nie inną kolejność strzałów. Wstałem więc. Energicznie, żeby choć ruchem ściągnąć na siebie uwagę Patrycji, skoro nie mogłem okrzykami w radiu czy błyskaniem zapałek.
Jeszcze zanim ujrzałem sylwetkę wozu, wiedziałem, że wieża będzie zwrócona w lewo skos. Bardziej w kierunku resztek płonącego bewupa niż baraków. Z 0311 pewnie mało co zostało i nikt normalny nie rozglądałby się za jego cudem ocaloną jednoosobową załogą – nawet cuda mają swe fizyczne granice – ale przecież w tej grze nie tylko o Strażnika chodziło. Nie ufałem Patrycji. I nie zawiodłem się na niej.
Wjechała na most z lufami wymierzonymi dokładnie tam, gdzie trzeba: w sąsiedztwo rozerwanego eksplozją bewupa. Komar ma prościutki, mechaniczny celownik i strzelając z niego po ciemku, lepiej być blisko. Powinienem znajdować się teraz gdzieś tam, na południe od baraków i to tam, możliwie szybko, powinna mnie dopaść seria z kaemu. Czas był o tyle istotny, że mogłem jednak zaryzykować strzał z większej odległości, a teraz znikać między budynkami.
Wypatrywała mnie na południowym zachodzie, o jakieś czterdzieści stopni od osi kanału, o dwa metry wyżej i pół kilometra dalej, niż faktycznie byłem. Jeśli robiła to od początku konsekwentnie, używając celownika ustawionego na powiększenie, to nie miało znaczenia, czy leżę, czy podskakuję obwieszony lampkami choinkowymi, starając się przyciągnąć jej uwagę.
Prawa optyki są nieubłagane. Ale celownik mógł też pracować w trybie neutralnego, jeśli chodzi o powiększenie noktowizora, no i były jeszcze prymitywne, niewspomagane noktowizją peryskopy. Przejeżdżała przez most, który w każdej chwili mógł runąć i z którego nawet doświadczony kierowca, nie mówiąc o Kaśce, miał święte prawo spaść. W takiej sytuacji człowiek odruchowo rozgląda się na boki, sprawdza, czy to już i czy zamiast celować nie powinien raczej łapać się czegoś.
Jechały powolutku, lecz i tak zdumiewające, że zdążyłem o tym pomyśleć. Może to efekt całych kwadransów wcześniejszych rozważań na temat optyki zmodernizowanego BWP-1.
Czołgając się wzdłuż i w poprzek bazy, miałem dokładnie odwrotne marzenie – nie zostać zauważonym – ale od strony technicznej problem był ten sam: co i kiedy widać z bewupa?
Zdecydowałem się za późno i pewnie tylko dlatego nie pociągnąłem dalej skojarzenia z choinką – gdybym od początku planował to w ten sposób, na serio zastanawiałbym się, czy nie użyć zapałek i nie mignąć Patrycji otwartym ogniem tuż przed oczyma. Dałoby się to nawet sensownie rozegrać. Przypalając lont i zamierzając się na most kostką trotylu, mieściłbym się w logice całej rozgrywki na tyle, by zaczęła strzelać zamiast osłupieć lub umrzeć ze śmiechu.