Teraz nie było już czasu na takie numery. Mogłem tylko poderwać granatnik do ramienia i strzelać. W wieżę, licząc na to, że uda mi się jak w przypadku Studenta, załatwię celowniczego, a nie skrzywdzę kierowcy. W koło albo w ogóle obok – by nikogo nie skrzywdzić i tylko pokazać, że tu jestem. Wreszcie w tego faceta przede mną.
Oczywiście w nic nie strzeliłem. Nerwy puściły, zacząłem zmieniać pierwotny plan, ale nie aż tak. Jego fundament ocalał. Nie przestraszyłem się o Kaśkę na tyle mocno, by zapomnieć, że nie do mnie należy pierwszeństwo naciśnięcia spustu. Cokolwiek by się działo, nie miałem prawa strzelić pierwszy.
Odezwać się też nie miałem prawa. Ale ten zakaz był świeższej daty, zrodził się już tu, w korycie kanału. Więc złamałem go. Też zresztą nie od razu.
Najpierw wieża bewupa zaczęła obracać się w lewo i w dół. Chyba. Było ciemno, nie miałem pewności.
– Kaśka – powiedziałem cicho – padnij.
Łatwiej byłoby zaśpiewać arię w operze. Stanąć pod murami Jerycha i rozwalić je krzykiem. Jeszcze nigdy nie musiałem tak bardzo się starać, by zapanować nad strunami głosowymi. Nie chodziło o połączenie mówienia cichego z szybkim i dobitnym. W duchu wywrzeszczałem to. Niełatwo nałożyć tłumik na taki przepojony strachem wrzask.
Ale musiałem. Silnik pracował głośniej, lecz ja byłem bliżej. I dokładnie z drugiej strony.
Jeden podejrzany dźwięk…
Zrobiłem, co mogłem, a i tak go wydałem. Tylko tak dało się wytłumaczyć nagły ruch z przodu. Najpierw co prawda, jak w moich marzeniach i koszmarach zarazem, karabin kalibru 12,7 mm przemówił wątłym rozbłyskiem i potężnym hukiem, a na burcie wozu rozkwitł iskrowy kwiatuszek. Ale zaraz potem strzelec zaczął się obracać.
Zrozumiałem, że wszystko przepadło. Wciąż mogłem go zabić – stałem z kolbą przy ramieniu, a półcalówka zakotwiczona dwójnogiem w ziemi to ostatnia broń do szybkiego strzelania – ale sparaliżowała mnie świadomość klęski. Ten błysk…
Zignorował okoliczności i strzelił tak, jakby nie było tu mostu: w kierowcę. Lewa burta BWP-1 to optymalne miejsce do ostrzeliwania. Jeśli posługujesz się karabinem 12,7 i jeśli już miałeś szczęście znaleźć się pod kątem prostym do niej, właśnie od kierowcy powinieneś zacząć, bo tylko kierowca może skręcić, obrócić ten pas blachy i uczynić wóz niewrażliwym na pociski – ale z mostu przecież nie da się zjechać! Nie mógł zacząć od Kaśki! Nie był idiotą, był najlepszym snajperem, jakiego znałem! Tak naprawdę jedynym żołnierzem z krwi i kości w tej zasranej bazie!
Okazał się lepszy, niż myślałem. Wiedział o półcalowych karabinach więcej niż ja i – wbrew temu, co mi się zdawało – nawet nie próbował podrywać z ziemi tego swojego. Nie po to, by załatwić kogoś, kto znienacka pojawił się za jego plecami.
Gdzieś obok – na ziemi, nie w kaburze – musiał mieć pistolet. To z niego strzelił. Dwie kule. Posłałby jeszcze parę, gdybym nie runął na wznak już po pierwszym wystrzale, a Patrycja nie wdusiła spustu.
Smugowe pociski kreśliły żeberka wachlarza, otwierającego się w naszą stronę. W lewo i w dół, w tempie kilkunastu stopni na sekundę. Zaczęła za wcześnie, skotłowała serią brzeg i chyba pole minowe – ten wybuch tuż za wałem nie mógł być wystrzałem z armaty – ale kiedy się dokładnie nie widzi napastników, a czasu brakuje, takie walenie na postrach ma sporo sensu.
Można na przykład uratować życie swemu zabójcy.
Dostałbym tą trzecią kulą, już dobrze, w głowę lub środek piersi, gdyby nie nagły deficyt czasu. Karabin kalibru 12,7 wciąż mógł zatriumfować, ale należało go użyć już, natychmiast.
O dziwo, usłyszałem wystrzał mimo akompaniamentu rozjazgotanego histerycznie kaemu. Cóż, różnica kalibrów. Coś, co dziurawi blachy wozów bojowych, ma prawo ryknąć głośniej.
A kaem walił dalej.
Zacząłem się dźwigać. Dziwne, nawet nie bolało. To znaczy owszem: jak po smagnięciu sztachetą w poprzek brzucha. Trochę. Wcale nie tak mocno.
Usiadłem. Bardziej dzięki skarpie z jej spadkiem niż własnym wysiłkom. Półcalówka huknęła ponownie. Następny rozbłysk iskier na blasze. Tam gdzie trzeba, pod wieżą. I cisza.
Nagły brak rozmigotanej plamy ognia odrobinę wyżej, przed lufą karabinu maszynowego.
Wóz przetoczył się jeszcze kawałek i nagle z okropnym, metalicznym chrzęstem zapadł, siadł okrakiem na dźwigarze. Tuż przed końcem przęsła, więc choć zadem zakolebało, przód prawej gąsienicy trafił na krawędź przyczółka, nie pustkę, i BWP, lekko przechylony, znieruchomiał.
Silnik zgasł. Jeśli się zdejmie nogę z pedału gazu, a pojazd trafi na przeszkodę, nawet dobrze wyregulowany silnik może zgasnąć. A kiedy kierowcę wypatroszy kawał rozpędzonej stali, noga na pedale liczy się za zdjętą.
Zabiłem ją. Oberwałem tą myślą gorzej niż kulą. Zabiłem Kaśkę. Ja. Swoją błędną kalkulacją. Ten przede mną, do końca czarny jak noc i nierozpoznawalny, był tylko narzędziem.
Nic do niego nie miałem. Nie w tej chwili. Po prostu nadal trzymałem granatnik na kolanach i kiedy odwrócił się, by strzelić do mnie po raz trzeci, bezmyślnie podniosłem komara, naciskając spust. Gdybym pomyślał, pewnie bym odstąpił mu pierwszeństwo.
Granat trafił gdzieś w górną część piersi. Nie dałbym za to własnej głowy, ale wydawało mi się, że przez moment widzę tę jego – odrywającą się od tułowia i szybującą w stronę martwego bewupa.
Ale może po prostu uwierzyłem w jakąś idiotyczną sprawiedliwość losu. I w jego zamiłowanie do symboliki.
Nigdy się nie dowiedziałem, jak z tą głową było. Wstałem, to prawda. Podszedłem do miejsca, gdzie umarł, bo nie wyrzuciło go aż tak daleko poza karabin. Ale nie zapamiętałem wyglądu ciała. Było ciemno, tu, na dole, wciąż jeszcze cholernie ciemno.
Wziąłem półcalówkę za lufę – nie za bardzo wiedziałem, co robię, ale kołatało mi się po głowie, że jeśli spróbuję podnosić, to sam padnę obok – i zawlokłem na górę. Tylko na wał.
Wałek, prawdę mówiąc. Górowało toto nad okolicą może o metr. Cholerny Everest. Trzy razy zjeżdżałem na kolanach, raz aż do wody. Czwarty raz nie dałbym rady się podnieść i spróbować, ale ten czwarty raz upadłem już na koronie nasypu. Obok karabinu.
Miał klasyczny, czterotaktowy zamek – tyle zapamiętałem. Nic więcej. Magazynek? Też musiał mieć. Nie sprawdziłem. Czekałem potem długo, cholernie długo, całą wieczność – może nawet minutę – a nie przyszło mi jakoś na myśl upewnić się, czy po wykonaniu tych rozdzierających trzewia czterech ruchów posłałem do komory nabojowej coś więcej niż powietrze. Olaf powinien mnie zabić. O Ilonie nie mówiąc.
Naprawdę gówniany kandydat na męża i ojczyma.
Dobrze chociaż, że spojrzałem w celownik.
Twarz w oknie Piątki. Jedna, przez moment. Ale będzie więcej. Nabiorą odwagi, będą patrzeć dłużej, potem wyjdą. Nieważne. Nie doczekam. Zdjąłem kamizelkę. To w dole brzucha to dziura, nie siniec po zastopowanej kevlarem kuli. Oberwałem. Porządnie. Dlatego tak boli.
Ktoś coś mówił. Albo wołał? Kobiecy głos.
Nieważne.
W wizjerze celownika zamigotała znajoma sylwetka. To się liczyło. Tylko to. Ostatnia rzecz do zrobienia.
MTLB zasuwał pełnym gazem. Nawet nie zwolnił przed szlabanem. Rozjechał go po prostu, razem z dźwigającym przeciwwagę słupkiem. To wtedy zyskałem pewność. Kierowca, jeśli już, nie wpakowałby się na słup.
To Chudzyński. Zobaczył eksplozję. Urządziliśmy tę jatkę prawie dokładnie na przedłużeniu drogi, którą nadjechał. Trudno przegapić. I trudno gnać dalej nieuzbrojonym transporterem wprost w miejsce, gdzie latają kule, wybuchają pociski komarów i przypadkowo trafione miny.
Chyba że ktoś myśli jajami, nie głową.
Tak jak ja.
Podniosłem kolbę. Udało się. A skrzyżowanie nitek w celowniku prawie nie drżało – tylko od czasu do czasu zjeżdżało mi z prostokąta okienka przed fotelem kierowcy. Podniósł stalową osłonę. Frajer. Chciał więcej widzieć i szybciej do niej dojechać. Do dziwki. Lekarz.
Jedyny w okolicy.
Ilona nie miała w sobie nic z dziwki, ale też byłem frajerem. Nie mierzyłem w doktora Mariusza Chudzyńskiego; tak naprawdę celowałem w swoją ostatnią szansę.
Jeśli nacisnę spust, wykrwawię się, nim ci z baraku dojrzeją do decyzji wystawienia nosa na zewnątrz. Nie będzie komu pociągnąć ich za sobą, pokazać na własnym przykładzie, że już można. Nikt mnie nie opatrzy. Nie wezwie śmigłowca sanitarnego.
Ale też nie wywiezie Ilony do lasu. Nie skrzywdzi tylko dlatego, że mogłem wypaplać za dużo.
Jezu. Jaki prosty wybór…