Выбрать главу

Niby dlaczego nie? Przeżyłem i pragnąłem jej jeszcze mocniej niż wtedy, pod wiatą. To znaczy: nie tyle jej konkretnie, ile po prostu kobiety. Tyle że innej dostępnej tu i teraz nie było.

– Może… później. – Nie wiadomo jak, moja ręka uwolniła się z uścisku wilgotnych palców. – Teraz naprawdę nie bardzo… Wiesz, Kaśka…

– Nie masz czym? – Jej głos sposępniał, lecz chyba nie ochłódł. Była rozczarowana, ale nie przybita klęską. No i rzeczowa, jak to ona. – Znaleźliście okazję? Bzyknąłeś ją?

Jezu. Od samych słów mój organizm błyskawicznie udowodnił, że jak najbardziej ma czym. Mogłem tylko błogosławić projektantów polowego umundurowania, no i faceta, który rozplanował oświetlenie bazy. Dopóki Patrycja nie posługiwała się rękoma, nie powinna niczego zauważyć. A nagle zrobiło się to ważne. Nie, żebym się aż tak wstydził: po prostu wiedziałem, jak by się rzecz skończyła. Zrozumiałaby, że wygrała, wzięłaby mnie za kołnierz i zaprowadziła w jakieś ustronne miejsce. A ja bym poszedł. Bez oporu.

– To stary kumpel – powiedziałem żałosnym, przepraszającym tonem. – Słuchaj, nie mogę jej tak po prostu olać. Trzeba ją gdzieś zakwaterować i w ogóle…

Nie wiem, czy uwierzyła. Poświdrowała mnie jeszcze przez chwilę spojrzeniem jasnych oczu, a potem nieznacznie wzruszyła ramionami.

– Będę w stołówce. Wiesz, gdzie mnie szukać.

Rozdział 5

– Idę po porucznika – wyjaśnił dyżurny, z którym niemal zderzyliśmy się w drzwiach.

– Pani redaktor? – rzuciłem domyślnie. Kiwnął głową. – Bruszczak nie mówił, gdzie ją umieścić?

– No… mnie nie mówił.

– Pilnuje ich? – skinąłem w kierunku źródła hałasu.

– Poszedł sprawdzić bunkry. Dopiero co. – W nakrapianej trądzikiem twarzy dostrzegłem wahanie. – Może lepiej… poczekać? Trochę mu zejdzie.

Nie uśmiechało mu się łażenie wzdłuż zasieków i poszukiwanie porucznika. Kiedy zakładano bazę, kogoś poniosła ambicja i system umocnień dostosowano do istniejących, poradzieckich obiektów, czyli ogrodzenia oraz kanału na wschodzie. W efekcie, chcąc obejść ulokowane w narożnikach bunkry, trzeba było nastawić się na dwudziestominutowy spacer. Nocą robiło się z tego pół godziny.

Pomyślałem, że po powrocie Bruszczak nie będzie tryskał humorem. To on zezwolił na uruchomienie głośników i tajnych zapasów alkoholu, ale wiedziałem, że nie podoba mu się spuszczanie podwładnych ze smyczy już tu i teraz.

– Nie szukaj go – zdecydowałem i wszedłem do baraku.

Kaśka siedziała obok swego plecaka, wsparta bokiem o biurko, wyraźnie znużona. Miała ciemne plamy pod oczami i problemy z utrzymaniem dystansu między dolną a górną powieką.

– Pewnie oddałabyś duszę za łóżko – strzeliłem.

– Połowę – uśmiechnęła się słabo. – Drugą za prysznic.

Dyżurny zerknął na monitor, przekazujący obraz z dzienno-nocnej kamery, zainstalowanej na dachu. Obraz przechodził przez komputer z filtrem, wyławiającym nowe elementy krajobrazu, i póki system działał jak należy, na dobrą sprawę wystarczyło zbyt mocno nie spać na służbie – płytko śpiącego i tak zrywał sygnał akustyczny. Pojawienie się w polu widzenia obiektu większego od królika przywoływało także na ekran wielki, czerwony napis, który za każdym razem należało wykasować. Napisu nie było, więc chłopak zaczął przestawiać naczynia na stole z czajnikiem, szklankami, pudełkami herbatników i temu podobnymi.

– Marzycielka.

– Tak myślałam – westchnęła. – Ale krany macie. I jakąś miednicę. Mydło przywiozłam swoje.

Dyżurny zerknął na bielejący w kącie zlew, miał jednak dość rozsądku, by na tym poprzestać. Była brudna i spocona, ale nie dojrzała do mycia się na naszych oczach czy choćby zniżania do próśb, byśmy wyszli na kwadrans.

– Brawo. – Dźwignąłem z klepiska jej plecak. – No to chodź, harcerko. – Zerknąłem na dyżurnego. – Jakby porucznik pytał, to zająłem się naszym gościem.

Kaśka też chciała o coś pytać, ale nie dałem jej okazji. Wymaszerowałem energicznie; dogoniła mnie dopiero na wysokości drzwi stołówki. Tam też nie zapytała: zbił ją z tropu oparty o ścianę i puszczający głośnego pawia szeregowy Lechowski. Wątpię, by nas zauważył, o podsłuchiwaniu nie mówiąc, ale obowiązek przedwczesnego tłumaczenia się jednak z barków mi zdjął. Mogłem przemyśleć pewne sprawy.

– Dokąd idziemy? – Pytanie padło, kiedy odpowiedź udzieliła się już sama, a ja otwierałem małe drzwi w wielkich wrotach Dwójki.

– Do nas. – Pozostawiłem skrzydło uchylone, ale i tak było tu za ciemno dla obcego.

Musiałem wziąć ją za rękę. Wziąłbym za rękaw, była jednak w podkoszulku. Co pozwoliło mi dokonać spóźnionego odkrycia.

– Zmarzłaś – powiedziałem w chwilę później, oglądając ją w blasku zasilanej z akumulatora lampki. – Masz gęsią skórkę.

– A ty dobre oczy – mruknęła, rozglądając się po rozległym wnętrzu z zaintrygowaniem, lecz bez wielkiego powodzenia. – Nie macie tu światła z prawdziwego zdarzenia?

Oczy? Może po prostu myślami błądziła gdzieś indziej, a może tylko ja byłem taki niedzisiejszy, by rozpamiętywać dotyk jej szorstkiej od wychłodzenia skóry. Pewnie nawet nie zauważyła, że ująłem ją za rękę.

Cóż, w sumie nic się nie stało. Nasza sypialnia faktycznie była ciekawsza dla kogoś złaknionego egzotyki.

– Nie tak wyobrażałam sobie… Co to właściwie jest?

– Składnica amunicji. – Domyśliłem się, że pyta o całą bazę. Z ulgą zwaliłem plecak obok ustawionego pośrodku stołu. – Powinniśmy mieszkać w namiotach albo kontenerach, ale skoro już były mury i dachy… Mieli hodować owce czy coś takiego, ale im się Związek Radziecki rozpadł.

– Trochę tu cygańsko – postukała w wielką, dębową szafę, którą Grzywacz przywiózł nie wiadomo skąd i ustawił między stertami worków w charakterze luksusowego odcinka ściany. – Nikt z dowództwa się nie czepia?

– Bóg i dowództwo zapomnieli o nas. – Usiadłem na krawędzi łóżka. – A Bruszczakowi trochę wszystko zwisa. Nie liczy już na generalskie lampasy.

– Popija? – skinęła wymownie w stronę okna z widokiem na rozbawiony barak numer 6.

– Brus? Nie… to znaczy nie w tym sensie.

– To w czym problem? Zakochał się? – zażartowała.

– Mieliśmy… no, wpadkę. Zabagnił sobie kartotekę. Stracił bewupa i czterech żołnierzy.

Na amen. Dwaj zostali ciężko ranni i Polska będzie im do końca życia wypłacać renty. Ktoś uznał, że to jego wina.

– A nie była?

– Nie on nas tu przysłał – mruknąłem.

– Metraż niezły – rozglądała się. – Z kim mieszkasz?

– Chorąży Grzywacz, szef składnicy.

– To nie Bruszczak tu rządzi? – Wspięła się na palce, próbując zerknąć za przegradzającą barak w poprzek ściankę ze skrzyń i worków. Bez sensu: było tego ze trzy metry.

– Bruszczak to piechociniec, dowodzi ochroną. W praktyce prawie wszystkimi żołnierzami, bo ich jest pluton, a pozostałych raptem jedenaście osób. Ale samą bazą nie.

– Osób? – Była senna, lecz nadal wrażliwa na drobiazgi. – Macie tu więcej kobiet czy tylko tę…?

Czekałem, ciekaw, jak zakończy. Nie doczekałem się.

– Tylko tę. Jest kimś w rodzaju księgowej.

– Nie pielęgniarką? – upewniła się. – A ty?

– Dowodzę drużyną saperów. Właściwie to bardziej sekcją niż drużyną, ale…

Sprawdzaliśmy teren, potem trochę bawiliśmy się w budowlańców. Takie tam… W sumie nikomu nie jesteśmy potrzebni, więc trzymają nas tu na wszelki…