– Nie poszła do chirurga? – Wyraźnie za Patrycją nie przepadała, ale była kobietą i robiła wrażenie poruszonej.
– Poszła. Ale wiesz, jak jest: cuda to w telewizji. Spłukała się na zabiegi i teraz wygląda znośnie. Jakbyś ją obejrzała z bliska i przy świetle, tobyś zauważyła, że była zdrowo pochlastana.
– Ty oglądasz? – zapytała niby od niechcenia.
– Ja? – zaskoczyła mnie. – No co ty…
– No co ja? – wzruszyła ramionami. – Tak nie całkiem z bliska to niezła laska. Młoda, zgrabna… No i blondynka. Cierpicie tu pewnie na ostry niedobór blondynek. Szkoda, że sama nie pomyślałam, by się przefarbować. Może nie trafiłabym do takiej dziury, tylko od razu na front.
– Wyglądałabyś idiotycznie – zaprotestowałem…
– Dzięki. Nie ma to jak szczera, przyjacielska uwaga.
– Tak jest… – poszukałem słowa – optymalnie.
Wierzyłem w to głęboko. I byłem zbyt wstawiony, by skryć tę wiarę.
– Dzięki. – To dziwne, jak mogą się różnić dwa kolejne podziękowania, oba zaprawione uśmiechem. Na chwilę zrobiło się jakoś… inaczej. Gdyby nie wymagało to podnoszenia się z łóżka, nalałbym nam po czwartym. Ale coś mi szeptało, że moment nie jest dobry na neutralne zmiany pozycji. Właśnie, nie zdając sobie sprawy, powiedziałem Kaśce, że mi się podoba.
Pierwszy raz. No i byliśmy sami. To zmieniało perspektywę, budziło myśli, których chyba oboje się obawialiśmy.
Przez chwilę było cicho. Potem zatoczyła krąg dłonią.
– Inaczej to sobie wyobrażałam.
– Ja też – podziękowałem uśmiechem za zmianę tematu. – Myślałem: druga Jugosławia.
Miny, ale poza tym spokój, spora forsa i względny luksus. Kiedyś jak jakiś batalion jechał na misję, cała armia robiła zrzutkę, znajdował się lepszy sprzęt, przyzwoite kwatery, zachęty finansowe… Ludzie pchali się oknami i drzwiami, żeby wyjechać, przeżyć w miarę bezpieczną przygodę i zarobić. A tu nagle mamy wojnę zamiast wczasów rozjemcy. Strzelają do nas, chamy jedne. A w budżecie Sejm nie przewidział strzelania.
– I musicie myć się piaskiem – podsumowała z ostentacyjnie przebiegłym uśmiechem.
– Tu cię boli – pokiwałem głową. – Naprawdę nie wytrzymasz do pobudki?
– Dzisiaj przyleciałam z kraju. O, przepraszam – zerknęła na przegub. – Wczoraj. Tu jest jak w piecu. I kurz. Jak mi nie wykombinujesz wody, poderżnę ci gardło i użyję twojej krwi.
– Taka kosa wyrosła z naszej Kasi? – Pomysł błąkał mi się po głowie od momentu, gdy dyżurny wspomniał o nieobecności Bruszczaka, ale zdecydowałem się dopiero teraz. – Chyba muszę walczyć o życie. – Pokiwała aprobująco. – No cóż, jest pewien sposób…
– Zgoda.
– Poczekaj; nie wiesz, do czego chcę cię…
– Jestem brudna, zdesperowana i gotowa na wszystko. Chcesz mnie sprzedać jakiemuś woziwodzie? Nie ma sprawy. Byle najpierw dał się wykąpać. Potem jestem jego.
– Tak? No to weź rzeczy. Zaraz wracam.
Do przydzielonego mi magazynu nie miałem daleko, ale jednak dalej niż ona do plecaka.
Mimo to zastałem ją właśnie nad plecakiem, a dokładniej łóżkiem Grzywacza, zawalonym zawartością tegoż. Stała i z bolesną niepewnością grzebała w hałdzie bezładnie przemieszanej garderoby.
– Będziemy grać w golfa? – posłała zdziwione spojrzenie w kierunku trzymanego przeze mnie podłużnego pokrowca.
– Będziemy się opalać? – odwzajemniłem się, zerkając na zrolowany koc, który przewiesiła przez bark. – Czy po prostu kompletujesz posag dla woziwody? Po co ci to?
Oboje byliśmy wstawieni. Ale i tak się zarumieniła na tyle wyraźnie, że wychwyciłem to mimo podłego oświetlenia.
– Nie po to – mruknęła, lekko przeciągając głoski. Dopiero po wysłuchaniu dementi naszło mnie to drugie skojarzenie. Ciekawe, dlaczego tak późno. Cały czas myślałem o jednym, a koc idealnie do owych myśli pasował. – Tak się tylko zastanawiam… To jakaś pompa, tak? Na zewnątrz? – Nie dała mi odpowiedzieć. Musnęła koc. – No wiesz… parawan. Jesteś dżentelmen i stary kumpel, więc możesz zamknąć oczy i potrzymać przez chwilę.
Wyobraziłem sobie tę scenę i znów, jak wtedy, po pytaniu Patrycji, zrobiło mi się ciepło w dole brzucha.
– To nie pompa – powiedziałem trochę za szybko. – I będziemy sami. Koc możesz sobie darować.
Skinęła głową. Grzeczna dziewczynka. W kącikach oczu miała już pewnie wypisane swoje trzydzieści cztery lata, ale oglądana z pewnej odległości wyglądała na smarkulę.
Ciekawe, czy także w odczuciu innych.
– Mam włożyć kostium? – zapytała lekko zakłopotana.
Grzywka i kitki grzywką i kitkami, ale smarkata już nie była. Miała męża, miała co najmniej jedno dziecko. I to spore. Kiedy się koncentrowałem, udawało mi się o tym pamiętać i zdawać sobie sprawę z faktu, że oglądam ją przez pryzmat wspomnień, co fatalnie wypacza perspektywę.
– Jak chcesz. – Nie dało się tego powiedzieć dobrze, więc szybko przeszedłem do wyjaśnień: – Mamy tu kanał. Nie w przenośni; prawdziwy, nawadniający. Trochę wysechł, ale miejscami da się nawet płynąć.
– Woda?! – Twarz jej pojaśniała od radosnego błysku zębów. – Dużo wody?! Ty draniu!
– Nie podniecaj się. Muł, wodorosty… No i idzie się przez pole minowe – klepnąłem domniemany sprzęt golfiarza.
– Ty z przodu? – upewniła się. – No to nie ma sprawy.
Przed zasiekami zatrzymałem się i bez pośpiechu złożyłem wykrywacz. Saper nie ma prawa się spieszyć, a ja w dodatku brałem aż dwie poprawki: na wartowników, którzy powinni mieć czas obejrzeć nas i zidentyfikować, oraz na dziewczynę. Zawsze uważałem Kaśkę za rozsądną i bystrą, ale ostatecznie była cywilem i była podpita. Co znaczyło, że jej instynktem samozachowawczym trzeba trochę potrząsać.
– Dalej jest lepsze dno, piaszczyste – wyjaśniłem. – No i wartownicy nie będą się gapić.
Ale co za zasiekami, to nie nasze. Ziemia niczyja, trzeba uważać.
– Będę czujna – obiecała.
– Po prostu rób, co powiem.
– Masz jak w banku. Wszyściutko. Co tylko rozkażesz.
Zdawało mi się, czy musiała zwalczyć chichot? Czort wie. Zawsze była z niej śmieszka, za to ją głównie lubiłem. Kulanowicz nadaje, Sosnowska szczerzy zęby.
W zasiekach był jeden krótki kozioł, którego nie zamocowano do innych i który dawał się odsunąć. Przepuściłem Kaśkę, kazałem jej czekać, zamknąłem półlegalną furtkę i ruszyłem przodem, badając ścieżkę czujnikiem. Kanał był zaledwie parę kroków dalej, przesłonięty ogołoconym z wątłej roślinności nasypem. Zignorowałem go jednak. Jeżeli byłbym cholernie odważnym wrogiem NATO i zdołałbym zakraść się w pobliże bazy, właśnie tu zostawiłbym swoje miny. To dlatego przyległą do bazy skarpę oczyszczono z trzcin i wierzbowych zarośli, zastępując je potykaczami, taśmą ostrzową i puszkami-brzęczykami.
– Spacer? – Z mroku za zasiekami wyłoniły się niewyraźne zarysy górki-schronu i żołnierza w hełmie.
– Prysznice wyschły – wyjaśniłem. – Porucznik jest?
– Był, ale już… Uważajcie na siebie.
Machnąłem mu ręką i poszliśmy dalej po grzbiecie niskiego wału, będącego pamiątką po budowniczych kanału.
– Czemu tu nic nie rośnie?
– Dużo deszczu w Afganistanie – wyjaśniłem. – Normalnie to nie kanał, lecz rów z błotem na dnie. Za mało na pole.
– Kanał bez wody? Jakie to radzieckie.