– O co ci chodzi?
– Mnie o co chodzi? – Była raczej rozgoryczona niż zła. – To niby ja zachowuję się dziwnie?
– Przecież cię przeprosiłem.
– I to wszystko załatwia? – Nabrała pełne płuca powietrza, wypuściła. Razem z nadwyżką targających nią emocji. Kiedy odezwała się ponownie, jej głos brzmiał już spokojnie. – Wypiliśmy trochę, więc po prostu… No, jeżeli chcesz, byśmy zapomnieli o tym tam – wskazała most – to nie ma sprawy. Też nie zachowałam się mądrze.
Powinienem zaprzeczyć, bo nie miała racji. Brakowało mi jednak odwagi, by wdawać się w dyskusję. Może dobrze się stało. Kiedy weszliśmy między baraki, udowodniła, że rozwaga nie jest bynajmniej jej nieodłączną cechą.
– Spacerek pod gwiazdami?
Zakląłem w duchu. Patrycja. Wracała z rządka szaletów między barakami numer 2 i 3.
Była to najbardziej uczęszczana z tras, ale tak czy owak mieliśmy pecha.
Nie zdążyłem wymyślić odpowiedzi. Kaśka uczyniła to za mnie, bez słów wprawdzie, lecz właśnie dlatego perfidnie – rozchylając trzy z pięciu palców prawej ręki. Podobnie jak ja, zaciskała w niej mokre majtki. Były zszyte z delikatnej tkaniny, ale bioder natura jej nie poskąpiła i kiedy materiał rozwinął się, nagle zrobiło się go dużo.
Latarnie świeciły nadal, więc bez trudu dostrzegłem, jak wyzywający uśmieszek zastyga
Patrycji na ustach. Gdyby dostała po twarzy tą mokrą bawełną, efekt byłby zbliżony.
Stałem jak sparaliżowany. Wiedziałem, co teraz nastąpi.
– Widzę – wycedziła – że już nie potrzebujesz zniżki.
Obeszła nas łukiem i znikła w drzwiach stołówki.
Dość długo udawało mi się omijać Kaśkę spojrzeniem. Wykorzystała to i kiedy ponownie skrzyżowaliśmy wzrok, stała już pod sznurem do suszenia bielizny.
– Można? – trąciła przytrzymujący linkę słup.
– Dać się przywiązać i wychłostać? Jasne.
Byłem zły i było to słychać. Wzruszyła ramionami, ciut wyzywająco, ale też jak ktoś, kto nie wie, w czym zawinił.
– No co? Pytała, to odpowiedziałam. Skąd mogłam wiedzieć, że to twoja narzeczona.
– Ona nie jest moją narzeczoną – rzuciłem przez zęby.
– Żoną? – posłała mi kpiący uśmieszek. Ruszyłem w jej stronę. – No to dziewczyną. Coś was wyraźnie łączy. Nie ma zazdrości bez… – poszerzyła uśmiech – łączności.
Zatrzymałem się przed nią i korzystając z faktu, że zupełnie nie tego oczekiwała, wyjąłem nieszczęsny skrawek bawełny z jej ręki. Jednym machnięciem ulokowałem go na sznurze. Obok, już porządnie, powiesiłem własne spodenki. Miło było popatrzeć na jej głupią minę.
– Chodź, żmijo. Dość narozrabiałaś.
Dopiero skręcając za narożnik, obejrzała się za siebie.
– Na pewno możemy? Dziwnie tu u was, ale to jednak jakby koszary. Bruszczak nie…?
– Nie zdąży zobaczyć. – Profilaktycznie złapałem ją za nadgarstek. – Twoich przynajmniej. Nie ma cudów, by na trzydziestu chłopa nie znalazł się jakiś fetyszysta. A jak nie fetyszysta, to Patrycja się nimi zajmie. Będziesz miała fantazyjną, frędzlastą przepaskę na biodra.
Szarpnęła się. Symbolicznie. I tylko raz. Cóż, figi nie były chyba z ekskluzywnego butiku.
Otworzyłem drzwi, ale nie pozwoliłem jej jeszcze wejść. Zamiast tego ująłem drugi nadgarstek i przyciągnąłem ją bliżej. Widziałem, jak twarz jej tężeje, kryjąc niepewność pod maską beztroski.
– Posłuchaj – szepnąłem. – Nie wiem, czy to niezbędne, ale nie chcę ryzykować.
Wychodzi na to, że jeszcze trochę tu pobędziesz. Więc niech wygląda tak, jakbyśmy byli parą.
– To znaczy? – Też ledwie było ją słychać.
– Jeśli ktoś zapyta, od dawna mamy dyskretny romans. Nie bój się, tu nie służy nikt ze Stargardu. Mała szansa, by twój mąż nasłuchał się potem plotek.
– Miłe, że pomyślałeś.
Sarkazm? Na pewno, ale miałem niejasne odczucie, że ostrze było wymierzone nie tylko we mnie.
– I śpisz tutaj – wskazałem wejście do swej kwatery.
– Nie u Patrycji? Naprawdę miły jesteś. Zaczynam się cieszyć, że się nie ożeniłeś. – Pauza.
– Albo zdążyłeś rozwieść.
Dziwnie rozłożyła akcenty w ostatnim zdaniu. Za to mogła się upierać, że znaku zapytania tam nie było.
– Nie nadążam za tobą – wyznałem. – Jak chcesz, możemy pogadać. Ale widziałaś te ściany z worków. Stajesz po drugiej stronie i słyszysz każde słowo.
– Ktoś może podsłuchiwać? – Z jej miny wynikało, że stara się być uprzejma i mi wierzyć.
– Dlaczego?
– Lepiej, żebyś nie wiedziała – mruknąłem trochę wbrew sobie. Większa część kłopotu z Kaśką polegała na tym, że właśnie bardzo chciałem, by się dowiedziała. A dokładniej: powiedziała mi, co o tym myśli. – Pamiętaj: para. Nie Romeo i Julia, ale ma wyglądać, że nam na sobie zależy.
– Jak bardzo? Mam się huśtać na łóżku i jęczeć?
Kusiło mnie, by potwierdzić. Ale wstawiła się nie gorzej ode mnie i mogła naprawdę to zrobić.
– Wspomnij, że jesteś zmęczona, głowa cię boli albo coś tam… No wiesz, takie wasze:
„Nie dziś, kochanie”.
– Żaden problem. Lecę z nóg. Wczoraj noc w pociągu, dziś na Okęciu i w samolocie, wrażeń od cholery… Nie zdziw się, jak nagle zwalę ci się pod nogi i zasnę. A ty mnie jeszcze upijasz.
Jako obserwator byłem do dupy: musiała mi to podać na tacy, bym w końcu zauważył, jak marnie wygląda. Może to dlatego, że taka właśnie, ospała, ze spowolnionymi ruchami i przytępionym żądłem ironii odpowiadała mi najbardziej.
– Przyleciałaś dzisiaj i tak z marszu do nas?
– Mówiłam: minimum kosztów. Szefowa dała mi szansę, ale forsę już nie bardzo.
– To znaczy, że jesteście nasi, polscy. Z krwi, kości i charakteru. „Jakoś to będzie” wiecznie żywe. Ale szczoteczkę masz? – przeszedłem do konkretów.
– Do zębów? – upewniła się. – Do całowania?
– Kaśka… – zacząłem ostrzegawczym tonem. Zrobiła skruszoną minkę. – Pytam, bo nie wiem, czy szukać ci wody.
– A ty zębów nie myjesz?
– Patrycja nie wymaga, rozdaje miętusy – odciąłem się. I dokończyłem poważniej: – To może potrwać, a ty jak usiądziesz, to mi zaśniesz.
– Byłam harcerką. Nikt mi nie podprowadził proporca.
Przyjąłem jej słowa za dobrą monetę, pokazałem, by weszła, a sam poszedłem szukać wody. Kiedy przekraczałem drogę – a dokładniej: szerokie na pięćdziesiąt metrów, rozjeżdżone kołami klepisko – moją uwagę zwrócił ruch przy bramie. Ktoś szedł od strony budynków ku szlabanowi i właśnie kierunek, nie sam ruch, kazał mi stanąć i popatrzyć. Nie zyskałem wiele: oświetlenie już tam nie sięgało. Uznałem, że to któryś z wartowników.
Zapomniałem o spacerowiczu i wkroczyłem do stołówki. Znalazłem kucharza i nakłoniłem go do oddania mi jednej z chłodzących się butelek. Nie zależało mi na schłodzonej, ale tylko taką miał pod ręką – po wodę gorszą, ciepłą, musiałby iść do magazynu. Wziąłem, co dał, i wróciłem do siebie.
Nie zdziwiłem się, widząc Kaśkę śpiącą przy stole. Niespodzianką był widok stojących obok literatki i butelki. Pewności nie miałem, ale chyba nie w takim stanie zostawiliśmy barek.
Usiadłem naprzeciwko. Myślałem, że się zbudzi. Ale nie. Mogłem gapić się bezkarnie na wszystko, co przytulony do stołu człowiek ma do zaprezentowania światu.
Nie było tego za dużo, bo nie miałem aż tyle odwagi, by obchodzić ją i oglądać z różnych stron. Kawałek ucha. Czarne kosmyki wilgotnych włosów, przyklejone do skroni. Grzywka, gęsta i ciężka, odchylona na bok siłą grawitacji i pozwalająca dostrzec, że skryte zwykle pod nią czoło jest i wysokie, i doskonale ukształtowane, godne tego, by je z dumą odsłaniać. Brwi, dość gęste, ale niebudzące skojarzeń z męskimi. Fajne, lekko załamane i lekko niesymetryczne. Długie cienie pod markizą rzęs. Wyraźnie zarysowana kość policzkowa. Kącik ust. Dłonie o szczupłych palcach i paznokciach akurat na tyle długich, by nabrały owalnego kształtu. Nie pomalowała ich.