A palców nie ozdobiła biżuterią.
Już wcześniej zauważyłem brak obrączki. Ale to niczego nie dowodziło. Pierwsza zasada turkmeńskiego BHP: nie świeć tubylcom w oczy niczym, co łatwo spieniężyć. Poza tym nie wszyscy małżonkowie noszą na co dzień obrączki. Ilona nie nosiła – na początku w ogóle niczego, nawet pierścionka. To dlatego tak wpadłem. Bo nie było ostrzeżenia i za dużo zdążyłem sobie wymarzyć, nim dowiedziałem się, że powinna nosić.
– Nie śpię – wymamrotała Kaśka, prostując się gwałtownie. – Tylko tak… Co się tak skradasz?
Udało mi się uciec spojrzeniem od jej palców.
– Nie skradam się. Myślę, jak cię przenieść na łóżko.
– Dźwigiem – rzuciła odruchowo. – Widziałam, że macie.
Fakt, mieliśmy.
– Nie jesteś wcale gruba.
– Pewnie – mruknęła, starając się zachować pogodny wyraz twarzy. – Kryśka z waszej klasy, ta to była gruba. Ja tylko za dużo ważę.
Nalałem sobie, choć i bez tego miałem mętlik pod czaszką, a literatka chyba nie była moja. Wypiłem, popiłem zimną wodą i sam sobie udowodniłem, że alkohol ogłupia.
– Dlaczego nie nosisz obrączki?
Jakoś nie zdzieliła mnie niczym ciężkim.
– A ty?
– Żadna mnie nie chciała. – Odruchowo schowałem się za tarczą żartobliwego uśmiechu.
– No to masz odpowiedź.
Może i miałem. Ale z winy alkoholu marnie kojarzyłem.
– Przecież wyszłaś za mąż.
– Nawet w kościele. Wiesz: „póki śmierć nie rozłączy”.
– Umarł? – Nadal nie błyszczałem intelektem.
– Optymista – uśmiechnęła się półgębkiem. – Gorzej: puścił mnie w trąbę. Ruda prawniczka.
– Zostawił cię dla rudej prawniczki? Za debila wyszłaś?
Udała mi się nie lada sztuka: rozbawiłem ją.
– Zdrowie starych kumpli – uniosła literatkę. – Na was zawsze można liczyć.
Skrzywiło ją okropnie. Szybko podsunąłem mineralną.
– A propos – posłała mi rozmazane alkoholem spojrzenie. – To coś zmienia między nami?
– To?
– Rozwód – wyjaśniła. Sięgnęła nad kark, zaczęła ściągać gumkę z włosów zebranych w koński ogon. – Jako rozwódka nadal cię podniecam czy posuwasz tylko te z obrączką?
Musiałem mieć wyjątkowo nieszczęśliwą minę, bo dała spokój włosom, położyła konspiracyjnie palec na ustach, a drugim wskazała przepierzenie z worków. Miała figlarną minę psotnej dziewczynki, ale nie byłem pewien, czy tylko tyle dało się znaleźć w jej oczach.
– Aha – powiedziałem powoli. – No cóż, jeśli o mnie chodzi… Nic się nie zmieniło… od tamtej pory.
No proszę: niby pijany, a jakie zręczne sformułowanie. „Przecież wiesz, że ślinię się na twój widok” – usłyszy potencjalny szpieg. „Przecież wiesz, że byliśmy tylko kolegami” – usłyszy Kaśka znów Sosnowska. Szkoda, cholera, że ja sam nie potrafiłem niczego usłyszeć jednoznacznie.
– Tamta pora? – uniosła brwi. – Chodzi ci o spotkanie z wózkiem czy o tę upojną noc na weselu Bożeny?
– No… wiesz.
– O noc – skorzystała ze swobody wyboru. – Ale nie wiem, czy pamiętasz, jak się wtedy zachowałeś.
– Ja? Niby jak?
– Wyszliśmy na ławkę, gadaliśmy. Położyłam się, a ty trzymałeś moją głowę na kolanach.
Pamiętasz?
Wtedy też byłem wstawiony. Ale pamiętałem – aż za dobrze. Po latach wierzyłem już, że bycie poduszką na parkowej ławce przed Domem Kultury Kolejarza, w letnią noc, przez jeden zaledwie płot z zacisznymi ogródkami działkowymi, gdzie bylibyśmy tylko my, gwiazdy i zapach kwiatów – że to nic nie znaczyło. Że niczego nie zaprzepaściłem. Ot, dwoje podpitych znajomych łapie oddech w przerwie między tańcami, które nawet nie były wspólne. Lżej mi się z tym żyło. Nie zapomniałem jednak. I prawie się cieszyłem, kiedy na miejsce ogródków wpakował się Statoil ze swoją stacją. A teraz ta sadystka grzebie mi w zagojonej ranie.
– Nic nie zrobiłeś, a ja leżałam i myślałam: kiwnij palcem, a obrócę się na brzuch.
Nie umiałem choćby zerkać jej w oczy. Była inteligentna, potrafiła dopisać scenariusz do powierzonej sobie roli. Oto próbka wszechstronnych talentów dramatycznych. Ja taki dobry nie byłem i potrzebowałem czasu, by uporać się z szokiem. Nie wiedziałem, ile prawdy jest w tym, co powiedziała, ale od szoku i tak mnie to nie uchroniło.
Prawda czy nie, zapamiętała tę chwilę dokładnie tak jak ja: jako okazję, z której nie skorzystaliśmy.
Jezu…
Wstałem, wyjąłem pastę i zacząłem chodzić po pokoju, myjąc zęby. Czułem się podle, choć świadomość tego, że jestem pijany, znieczulała całkiem dobrze.
– Niczego od ciebie nie wymagam. – Tę kwestię wygłosiła jak na pokazie sztuki aktorskiej, niby w ramach intymnej rozmowy, lecz zarazem tak, że słyszałby ją cały duży teatr.
Albo facet oddzielony grubą warstwą worków, skrzyń z amunicją i co tam jeszcze w magazynie było. – Nie mamy po naście lat. Stać nas na trochę szczerości i racjonalizm, nie?
Potrząsnęła głową, na chwilę zmieniając włosy w wirującą wokół twarzy kurtynę. I nagle stała się kimś innym. To ta druga, niby taka sama, a jednak odmienna, zastępowała podkoszulek długą do pół uda koszulą, odwrócona plecami do mnie, niepróbująca niczego przyspieszać i z premedytacją demonstrująca łopatki, których nie przecinał pasek stanika. To ona sięgała pod brzegi kusego stroju, odpinała guzik i pozwalała opadać szortom, choć oboje wiedzieliśmy, że niczego poza szortami już tam, w dole, nie ma. Ona zakładała nogę na nogę, siadając twarzą do mnie i szczotkując zęby. Ta nowa, inna. Nieukazująca niczego, czego nie zdążyłem zobaczyć u Kaśki-koleżanki, lecz każdym ruchem podkreślająca swą cielesność. Prowokująca. Atrakcyjna.
Nierealna jak senna zjawa, choć zarazem przytłaczająco prawdziwa.
Bez ceregieli wypluła na ziemię wodę z pianą.
– Wyrosłam z wieku, kiedy penisa myli się z pierścionkiem zaręczynowym – powiedziała.
– Nie oczekuję deklaracji. Jeśli chcesz, możemy się pokochać. Bez zobowiązań. Ot tak, dla frajdy. Nie bój się – błysnęła zębami – tu nie służy nikt ze Stargardu. Mała szansa, by twoja Ilona nasłuchała się potem plotek.
Była jedna rola, którą odegrałbym równie dobrze jak ona swoją: Otella. W tym kawałku z duszeniem.
– Padasz z nóg – przypomniałem.
– Fakt. – Albo mi się zdawało, albo przygasła. – Wiele pożytku dziś ze mnie nie będzie.
Ale… może chociaż położymy się razem? – Wskazała zawalone swym dobytkiem łóżko Grzywacza. – Nie mam siły tego sprzątać.
Oddałbym pół życia za prawo zajrzenia w jej myśli.
– Nie żartuj. – Podarowałem sobie odrobinę satysfakcji, przetrzymując ją przez chwilę w niepewności, co ów apel oznacza. – Jasne, że śpimy razem. Przecież wiesz, że cię…
Udało mi się ładnie zawiesić głos.
– Fajnie – uśmiechnęła się blado. – No to… spać, spać, spać. Aha – przypomniała sobie, zrzucając tenisówki. – Jakby co… Źle policzyłam. Mój kalendarzyk mówi jednak: tak. To dobranoc.
Nie musiałem wychodzić, mój pęcherz wytrzymałby do rana. Ale wyjście oznaczało zwłokę, a tej bardzo potrzebowałem. Poważnej decyzji nie podejmuje się w minutę.
Wyprawa do plastikowej sławojki zajęła mi pięć razy tyle. To też mało, jeśli ktoś zamierza przestawić zwrotnicę swego losu, ale prawie dość, by wmówić sobie, że nie ma mowy o sięganiu po wajchę.