Выбрать главу

– To nie o to…

– Daj spokój, Adam. W życiu zawsze chodzi o forsę. Trochę mniej, trochę bardziej – ale zawsze.

– Nie mów tego głośno – wskazałem szyjką butelki ku środkowi bazy, celując z grubsza w pomalowany do połowy maszt, z którego zwisała już pełnobarwna, białoczerwona flaga. – Zawodowy podoficer powinien powiedzieć, że nam chodzi wyłącznie o demokrację i prawa człowieka.

– Widać, że piłeś – pochwaliła się spostrzegawczością. – Zawsze schodzisz na politykę, jak popijesz. – Podłubała w ziemi obcasem, po czym uniosła głowę i spojrzała mi w oczy. – Mam dla ciebie abonament. Jedna pensja i do końca służby jestem twoja na pierwsze pstryknięcie. – Próbowała strzelić palcami, ale spoconym dłoniom nie zawsze to wychodzi.

– Pensja? – powtórzyłem z niedowierzaniem. – Mam ci oddać całą pensję?

– Nie chodzisz po burdelach. – Słowo „burdel” przeszło jej przez gardło równie gładko, jak porządnej kobiecie „przedszkole” czy „sklep”. – Masz prawo nie znać cenników. To gówniany kraj, ale za te rzeczy płaci się niewiele mniej niż u nas. Mają droższych alfonsów, a bezpieczeństwo słono kosztuje. Pewnie: można skręcić w jakąś szemraną dzielnicę i poszukać panienki za wagon fajek. Tyle że tacy ryzykanci już lądowali w chłodni. Najpierw trzeba im było wyjąć z buzi własne jądra. Chcesz tak skończyć?

– Najlepszy sposób to nie zaczynać. – Wyjąłem delikatnie automat z jej ręki, założyłem pokrywę na komorę zamkową. – Dzięki, ale nie skorzystam. Na hotele mnie nie stać, a nad kanał z tobą nie pójdę. Mam fobię kanałową.

– Nie jestem syrena; nie musimy się bzykać nad wodą – powiedziała nieco zdziwiona. – Mało tu miejsca?

– Miejsca sporo – przyznałem, ślizgając się spojrzeniem po linii spiralnych zasieków.

Biegła daleko za bastion z wypchanych ziemią worków, łącząc się na północy z poradzieckim jeszcze rzędem betonowych słupów, dźwigających klasyczny drut kolczasty. Ze swego miejsca za magazynem numer 4 widziałem jedynie sto metrów odziedziczonego po imperium zła ogrodzenia, ale z zachodu na wschód było go dobre pół kilometra. – Tyle że gapiów jeszcze więcej. Gdzie niby chcesz…? W transzei?

– Jaja sobie robisz? – Po raz pierwszy tak naprawdę ją zaskoczyłem i od razu zrobiła się trochę zła. – Ślepy jesteś? Myślisz, że tylko na wyjeździe…?

– Nie – wszedłem jej łagodnie w słowo. – Właśnie w tym sęk. Tu od razu każdy wie, co się dzieje. Zero dyskrecji. A ja i tak jadę na resztkach autorytetu.

– Puknij się w głowę. – Chyba nie wierzyła, że skorzystam z rady, bo sama trąciła mnie wyciorem. Był to niezły pretekst, by go jej odebrać. – Przeleciałam całą tę twoją zakichaną drużynę. Wszystkich, słyszysz?

– No to tym bardziej. Coś musi odróżniać dowódcę.

Zrobiła ruch, jakby chciała poderwać się z urazą, lecz tym razem jeszcze się powstrzymała.

– Słuchaj, Adam – powiedziała cicho, pochylając ku mnie spoconą twarz. Do zapachu kosmetyków doszedł aromat mięty. Chyba przyszła tu z zamiarem niezwłocznego wcielenia w życie swych kuszących propozycji. – Potrzebuję tej forsy. A ty potrzebujesz baby. Tylko nie mów, że nie. Mam oczy, widzę, jak na mnie… To nic złego, człowieku! Normalna rzecz. Przecież nie mówię, że masz się żenić. Trochę gimnastyki, wszystko. Ja cię lubię, ty mnie, nikomu w szkodę nie leziemy… To naprawdę okazja. Za te pieniądze miałbyś tu blondynkę ze trzy razy. I to wcale nie lepszą.

Powinienem powiedzieć coś w rodzaju „no nie wiem” i zamknąć temat, może raz na zawsze. Wybrałem bardziej ryzykowną metodę. Może tak naprawdę nie chciałem, by zrezygnowała. A może jeszcze raz wylazł ze mnie mięczak.

– To nie o ciebie chodzi – mruknąłem, unikając jej wzroku. – Po prostu… no, w ogóle nie planuję teraz…

Zlitowała się wreszcie i uniosła biodra ze stołka.

– Zastanów się – rzuciła chłodno. – Jeszcze nie wiem, co zrobię z wieczorem.

Odeszła, kołysząc tym, co uniosła. Fajnie się poruszała. Nie aż tak jak Ilona, ale fajnie.

Patrzyłem za nią, póki nie znikła za narożnikiem murowanego baraku. Chyba intensywnie, bo kiedy się odwróciłem, przy szlabanie stał już zakurzony samochód. Honker, eksperymentalna wersja opancerzona. Albo ślepak, jak go nieoficjalnie ochrzczono w armii ze względu na wielkie stalowe płyty przesłaniające szyby. Zamiast wyrafinowanej optyki rodem z drugiej wojny światowej, czyli peryskopu, względnie drogiego szkła kuloodpornego, sięgnięto głębiej w historię broni pancernej i zastosowano genialnie prosty wynalazek znany już rycerzom: wyciętą w blasze szczelinę. W sumie cała konstrukcja tchnęła biedą i prowizorką. Silnik też do cichych nie należał. Musiało mnie mocno wziąć, skoro przegapiłem pojawienie się tej blaszanki. Co prawda za magazynem łomotało stereo, ale do szlabanu miałem jednak bliżej, no i nie oddzielało mnie od niego nic poza odcinkiem transzei.

Siedziałem z glauberytem na kolanach i patrzyłem, jak wartownik głowi się nad przeciwwagą, zerkając to w anonimowe, wąskie ślepia samochodu, to na mnie. Był nowy i najwyraźniej nikt mu nie powiedział, co się robi w takiej sytuacji. Albo wręcz przeciwnie: powiedzieli mu i teraz pocił się trzy razy intensywniej pod kevlarową kamizelką, próbując zepchnąć w niepamięć wszystkie upiorne opowieści o podstępnych atakach kaszaniarzy.

Nie poruszyłem się. Byłem tu dłużej i trochę lepiej potrafiłem ocenić, kiedy należy się bać – ale właśnie dlatego nie zamierzałem pokazywać mu na migi, by podniósł szlaban.

Prawdopodobieństwo prawdopodobieństwem, a islam islamem. Szansa na to, że jakiś fanatyk zmawia właśnie ostatnią modlitwę i przypala lont półtonowej bomby, była nieduża, jednak realna. Jak na uczciwy, polski wóz honker trochę za długo sterczał przed bramą z zamkniętymi drzwiami.

W końcu te po stronie pasażera otworzyły się z gwałtownością tłumaczącą poprzedni bezruch i z wozu bardziej wypadła, niż wysunęła się goła od kostki w górę noga.

– Ruchy, kocie! – Kierowca też musiał otworzyć drzwi, bo słyszałem go całkiem wyraźnie. – Nie będę tu nocował. Gościa macie, chwyć się za bagaż.

Póki co, z bagażem zmagał się gość. Nie wiedziałem, czy tylne drzwi też wypaczyły się od ciężaru blach, jak te z przodu, ale od razu zrozumiałem, dlaczego oglądam najgorszy desant w historii polskiej misji w Turkmenistanie.

Dało się to ująć w trzech punktach. Pierwszy: kobieta. Drugi: z nadwagą. Trzeci: i z wielkim plecakiem. Nie wiedziałem, co to za jedna, ale oglądając jej walkę z drzwiami, a potem tobołami, nie miałem cienia wątpliwości, kto spłonąłby w honkerze, gdyby po drodze trafiła się zasadzka.

Zostawiłem automat i ruszyłem w stronę bramy. Po miesiącach wegetacji w głuszy człowiek tęskni do widoku obcej twarzy, dźwięku nieznanego głosu. No i byłem ostatecznie podoficerem, a ten nieszczęśnik przy szlabanie wyraźnie nie wiedział, czy oddalając się ku kwaterom z damskim plecakiem na grzbiecie, nie popełni aby dezercji.

Pokazałem mu ręką, że biorę kłopot na siebie. Akurat przeskakiwałem nad transzeją – gdybym źle wymierzył, spadł i złamał tę durną łapę, lepiej bym na tym wyszedł.

Kobieta wytaszczyła w końcu przeraźliwie wielki plecak, lecz nadal pochylała się nad nim, demonstrując jedynie wypięte pośladki. Nie patrzyłem więc tam, gdzie należy. Nogi, oglądane niemal w całości, od brzegu tenisówek poczynając, a na wystrzępionych dżinsach-obrzynkach kończąc, okazały się dużo lepsze, niż w pierwszej chwili sądziłem. Wina drzwi: odsłoniły jedynie łydki, a te były faktycznie szerokie i za mało zdecydowanie zwężały się w kostkach. Mój umysł błyskawicznie dokonał ekstrapolacji i dorobił do nich jeszcze masywniejszą resztę.