– Na pewno – rzuciłem bez entuzjazmu, zaczynając się ubierać. – Tylko nie wiem, czy będzie mówił z sensem.
– Taka seksowna? – ucieszyła się. Po czym stanęła plecami do mnie i jednym ruchem pozbyła się koszuli. Nie miałem wcześniej okazji oglądać jej pośladków, więc ocknąłem się dopiero, gdy znikły pod bielą koktajlowej sukienki.
– Daj spokój – zaprotestowałem. – Chyba nie chcesz…?
– Atak zazdrości numer dwa?
Pewnie nie odezwałbym się już słowem – zwłaszcza że trafiła – ale spod szafy widać było akurat okolice naszego ufortyfikowanego parkingu. I stojący tam transporter z czerwonymi znakami na tle białych kwadratów.
– Cholera…
Ludzie zwykle uśmiechali się na widok pancernej sanitarki. MTLB to nie śmigłowiec, ale mógł dotrzeć niemal wszędzie, dzięki gąsienicom omijał zaminowane odcinki dróg, a czerwone półksiężyce, namalowane obok czerwonych krzyży, mocno redukowały ryzyko świadomego ataku. W kraju, gdzie każdy musiał się liczyć z nagłym i poważnym uszczerbkiem na zdrowiu, taki widok w sposób naturalny podnosił na duchu, i to niezależnie od postawy patrzącego wobec wojny. Byłem chyba jedynym w promieniu setek kilometrów malkontentem, odnoszącym się do sanitarki z niechęcią.
– Myślisz, że kogoś przywieźli?
– Przywieźli? – posłałem jej roztargnione spojrzenie.
– No wiesz… Następnego z tych czterech. Albo któregoś z naszych.
Zrozumiałem, że pyta o ciała.
– Trupów nie wożą – mruknąłem. Szybko uzupełniłem strój o buty i podkoszulek. Już z dłonią na klamce powiedziałem: – Zdejmij to i włóż coś… skromnego.
– Słucham? – popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Cicha, skromna, nieśmiała. Typ kury domowej. Taka masz być. Wybierz coś odpowiedniego, przyjdź na stołówkę i za dużo nie gadaj. – Jej wzrok był już wystarczająco twardy, bym przypomniał sobie o najważniejszym. – Proszę.
Kapitan doktor Chudzyński był z grubsza w moim wieku, miał zbyt wydatny jak na oficera brzuch, przerzedzone włosy i bladoniebieskie oczy. Kiedy się postarał, potrafił budzić sympatię. Tego ranka jego notowania w oczach zgromadzonych na stołówce podniosła skrzynka świeżutkich pączków, napoleonek i temu podobnych wypieków, którą przywieźli medycy.
– Sam? – Bruszczak poklepał taboret na wypadek, gdybym próbował wybrać bardziej zaciszny stół. – Koleżanka śpi?
– Nie obrażać dam – zaprotestował lekarz. W spojrzeniu, które mi posłał, doszukałem się czegoś dziwnego. Ale tego ranka, po nocy z Kaśką, o każdym spotkanym po drodze mógłbym powiedzieć to samo. Na złodzieju czapka gore.
– Damie wypada spać do południa – pouczył go Czarek.
– Ale nie damie pracującej. Widziałem Trysię: urzęduje, aż iskry z komputera lecą. To tylko wy się byczycie, panowie liniowi. My, logistycy, harujemy na okrągło.
Podał mi dłoń. Uścisk miał, że daj Boże każdemu, choć nie wyrósł wyżej niż Kaśka.
– Oni nie o plutonowej Górskiej – powiedziałem z nieco zakłopotanym uśmiechem. – Mamy tu dziennikarkę.
– Kto ma, to ma – mruknął Bruszczak. Nie chciał jednak uchodzić za tępego zupaka w oczach gościa, poprzestał więc na tym i zajął się pączkiem. Zauważyłem, że powieki ma mocno zaczerwienione. Może od wypatrywania wroga, może od szukania prawd życiowych na dnie kieliszka.
Szamocki też nie wyglądał kwitnąco.
– Te głupie kutasy wystrzelały pół ciężarówki granatów! – Postawił kubek jak pieczęć pod wyrokiem na śmiertelnego wroga. – I ani jednego szweda, wyobrażasz sobie?!
– Walczymy ze Szwedami? – zainteresował się uprzejmie doktor Chudzyński. – Przeszli w końcu na drugą stronę? Zawsze mówiłem, że im ten ich socjalizm powyżera mózgi.
– Porucznik mówi o pociskach do bewupa – wyjaśniłem. – Tych z zapalnikami Boforsa.
Mogłem sobie darować tę kwestię, ale i on nie musiał udawać ignoranta. Bywał tu często i bez wątpienia przyszło mu wysłuchać co najmniej jednego wykładu Szamockiego.
– A, te… – udał, że sobie przypomina. – Cóż, może są za drogie. Kontyngent znów jest niewypłacalny. Nie zdziwcie się, jeśli to będzie ostatnia taka dostawa – uniósł łyżeczkę z kawałkiem kremówki. – Jest możliwość, że tyły przejdą na suchy prowiant. Dla linii są na razie warzywa i normalne mięso, ale my, nieroby… – Zgarnął ustami zawartość łyżeczki i z błogą miną zaczął powoli poruszać dokładnie wygoloną szczęką. – Aha, no i z podwyżki nici.
Bruszczak zastygł z końcówką pączka w dłoni.
– Nie będzie waloryzacji? – zapytał z niedowierzaniem.
– Też – rzucił niedbale Chudzyński.
– Co pan pieprzy?! – Trudno powiedzieć, czy porucznika bardziej poruszyła sama nowina, czy sposób jej przekazania. – Sam słyszałem, jak minister zapewniał…
– Że pieniądze dla armii muszą się znaleźć? – wszedł mu w słowo doskonale spokojny lekarz. – Logik wytłumaczyłby panu, że takie stwierdzenie nic nie znaczy. Nie mówiąc o tym, że przyjmowanie za dobrą monetę obietnic polityka… Bruszczak nie miał zamiaru tego słuchać. Bez słowa zerwał się z taboretu i opuścił stołówkę. Musiał być naprawdę zły, bo pierwszy raz widziałem go wymuszającego pierwszeństwo na kobiecie. Inna sprawa, że uskakująca mu z drogi Kaśka nie była plutonową Górską, do której sprowadzały się moje dotychczasowe obserwacje.
– Ma długi – mruknął Szamocki. – Liczył na tę forsę.
– Nie on jeden – pokiwał głową Chudzyński. – To na razie nic oficjalnego, ale w delcie atmosfera jest jak w Rosji przed rewolucją. Kadra chodzi wściekła, a żołnierze samopas. Jeżeli zostaniecie tu nagle oblężeni, radzę liczyć na siebie.
Był bardziej szarmancki od Bruszczaka, wobec czego podniósł się, gdy Kaśka podeszła do stołu.
– Grozi nam oblężenie? – zapytała z uśmiechem.
– Ależ skąd – odpowiedział błyskiem zębów. – Zacząłem od „jeżeli”. Przepraszam, jeśli wystraszyłem. – Wyciągnął rękę. – Pani pozwoli: kapitan lekarz Mariusz Chudzyński.
– Nowic… Sosnowska – poprawiła się. – Tak jakby redaktor.
Pomyślałem, że nie wygląda na warszawską dziennikarkę. Włożyła znoszone brązowe sandały na płaskim obcasie oraz białą sukienkę w drobne niebieskie wzorki. Sukienka miała obszerny dół i skąpe ramiączka, bez przeróbek mogące zastąpić sznurowadła. Odsłaniała ramiona i sporo pleców, było jednak w jej kroju coś, co budziło więcej skojarzeń z porządną panienką ze skromnego domu niż przebojową łowczynią sensacji. Z drugiej strony: panie piszące dla innych pań to osobny gatunek dziennikarza. Może tak właśnie noszono się w tej branży, rozpisując równocześnie o orgazmach, kłopotach ze wzwodem partnera i wyższości wakacji na Bermudach nad żeglugą po Karaibach. Nie wiedziałem.
Usiadła. Kucharz przyniósł śniadanie, a ja je zjadłem, ale gdyby mnie zapytali o skład, potrafiłbym powiedzieć co najwyżej, że nie jadłem łyżką. Słuchałem jednym uchem rozmowy Kaśki z doktorem, myślami jednak byłem gdzie indziej.
– Jak praca? – zapytał Chudzyński, wychodząc ze swojej kabiny. Ja progu swojej nie przekroczyłem. Wyprawa do ubikacji stanowiła wyłącznie pretekst, by wyrwać się z towarzystwa składnicowych VIP-ów.
– Która? – rzuciłem mu ponure spojrzenie. Podświadomie pragnąłem chyba, by się zniechęcił i machnął na mnie ręką. Podświadomość bywa niekiedy przeraźliwie bezmyślna. Na szczęście doktor swoją trzymał na krótkiej smyczy.
– Ta konkretna, metalowa – wyszczerzył zęby.
– Rozbabrana – odpowiedziałem po chwili.
– Ale jest pan blisko? – zasugerował. Pokiwałem głową w mocno dwuznaczny sposób.