Выбрать главу

– Mogę? – Druga dłoń sięgnęła do moich spodni. – To trochę nieprzyzwoity sposób, ale bywa skuteczny.

Wolałem nie wyobrażać sobie, o czym myśli. Już nacisku na guzik wystarczyło, bym zaczął odzyskiwać wiadome siły. Złapałem ją za nadgarstek.

– Poczekaj… – Miała w oczach zdziwienie i jakby zalążki lęku, więc choć nie byłem pewien, czy to dobry pomysł, opasałem ją ramionami i przytuliłem. – Pewnie że chcę. Ale ja nie o tym… Jest… jest coś, o czym ci…

Utknąłem z nosem w jej włosach, z jej zapachem w nozdrzach, jej ciepłem rozlewającym się po ciele.

– Cicho – wymruczała. – Nie psuj.

– Nie, nie. Nie rozumiesz…

– Jeśli to nie HIV, to się zamknij. – Pocałowała mnie w ucho, potem w policzek i szyję.

Pomyślałem, że tak byłoby prościej. Zacisnąć powieki, skoczyć w przygodę jak z wysokiego mostu. Oszołomienie, serce w gardle, zero refleksji. Tyle że mnie nie mogła już wystarczyć przygoda. Smakowała za dobrze, za bardzo przypominała narkotyk. I mogła uzależnić.

Miałem dość samozaparcia, by najpierw pogadać z dilerem. Uświadomić mu, że klient bywa niewypłacalny. Zapytać, czy gwarantuje stałe dostawy komuś takiemu. Nie przyszło mi to łatwo. Wiadomo, jacy są dilerzy.

– Nie mam nikogo. – Zacząłem od dobrych wieści, by jakoś złagodzić jej zawód. – Tyle że nie mam też pracy, mieszkania… Parę groszy na koncie. Jestem goły.

Nie przestała kleić się do mnie, nie próbowała zaglądać w oczy i sprawdzać, czy nie pada ofiarą męskich wykrętów.

– To tak jak ja. – Całus w obojczyk. – No i co z tego? – Następny, w szyję. – Dwoje gołych nie może pobaraszkować w łóżku? Co, nie dajesz rady bez viagry?

– Kasia, to poważna sprawa – rzuciłem błagalnie.

Powoli godziła się z myślą, że nie porwę jej na ręce i nie pognam w kierunku łóżka.

Cofnęła się odrobinę.

– No? – westchnęła, śląc mi smutne spojrzenie. – Mów.

– Chciałbym, żebyś wyjechała. Sanitarka niedługo wraca. Mogłabyś się z nimi zabrać.

– Dlaczego? – zapytała ciszej.

– Lepiej, żebyś nie wiedziała. To… – Nasuwające się określenia były zbyt patetyczne bądź na odwrót, trywialne, więc zastąpiłem słowa ruchem dłoni po jej policzku. – Nie ma sensu, byś wdeptywała w cudze problemy. Wrócisz do swojego życia, ja do swojego.

Zastanawiała się nad tym. Nie patrzyliśmy sobie w oczy; trochę za ciasno się obejmowaliśmy.

– Rozumiem – powiedziała spokojnie. – Masz rację. Seks bez problemów powinien zostać seksem bez problemów. Ale mówiłeś, że to niczego między nami nie zmienia. Że pozostaniemy kumplami. Więc może jako kumplowi… Sama sobie nie potrafię pomóc w życiu, ale nigdy nie wiadomo: może tobie akurat tak. A dyskrecję masz jak w banku.

– Wiem – zapewniłem odruchowo. Po czym zreflektowałem się. – To znaczy… wierzę ci.

Tylko… Są wybory, przed którymi lepiej nie stawać. A ja za bardzo cię lubię, by ci fundować taki zgryz. Też przez to przechodzę, więc możesz mi wierzyć: wiem, co mówię.

– Przede wszystkim mówisz. Do mnie. Sam. Niczego z ciebie nie wyciskam, to ty zacząłeś. – Dała mi czas, bym to przemyślał. – Słuchaj, Adam: znamy się kupę lat. Słabo, bo słabo, ale… No, ja też cię lubię. I nie zrobię ci świństwa. Więc jeśli chcesz się wygadać, poradzić – to wal śmiało. Wiem, że za łatwo wskoczyłam ci do łóżka. Ale normalnie taka nie jestem. Jak się z kimś… no, to nie ot tak sobie. Ta osoba musi dla mnie coś znaczyć. Chyba też tak do tego podchodzisz, więc powinieneś rozumieć.

Rozumiałem. A ona miała rację. Pocałowałem ją delikatnie w czubek nosa, a kiedy napięcie na jej twarzy zelżało, powiedziałem to w końcu.

– Musisz wyjechać, bo zamierzamy okraść magazyn.

– Co?!

– I sprzedać amunicję Afgańczykom. Za milion dolarów.

Rozdział 8

Byliśmy ostatni w kolejce, więc weszliśmy do biura Grzywacza obaj równocześnie. Biuro mieściło się w baraku numer 4 i trochę przypominało mój pokój, jako że sąsiadowało przez ścianę z magazynem amunicyjnym. Poza typowo kancelaryjnym umeblowaniem stała tu też kanapa, wobec czego na czas wizyt medyków pomieszczenie przemianowywano na ambulatorium. Nieoficjalnie zajmowano się tu też szerzej pojętą profilaktyką, czyli napędzaniem klientów firmom ubezpieczeniowym. Tym razem musiało być podobnie, bo gdy weszliśmy, Chudzyński pakował do neseseru pliki prospektów.

– Nie skorzystacie? – uśmiechnął się, wpinając w segregator pakiet PZU. – Coś jak znalazł dla was. Dziś podpisujesz, płacisz dopiero od następnego żołdu, a jeśli jutro giniesz, po tygodniu rodzina dostaje czek.

Zauważyłem wyraz niepewności w oczach Sławka. Ja nie musiałem zastanawiać się, czy kapitan żartuje. Kiedy chodziło o pieniądze, jego poczucie humoru mocno przygasało.

– Może później. – Usiadłem naprzeciw biurka. – Mamy coś do obgadania? Mieliśmy podobno unikać kontaktów.

– Zgadza się. – Zamknął neseser. – Wolałem jednak powiedzieć wam to osobiście. Robimy to niedługo. Sami.

– Słucham?! – Dobrze, że usiadłem.

– Zrobimy to wkrótce i bez pomocy. Może najpierw urządzimy ćwiczenia, więc nie wyjeżdżajcie na przepustki.

Mówił spokojnie, więc też wziąłem się w garść.

– A świadkowie? Sprzęt?

Tym razem przetrzymał mnie dłużej. Na szczęście miałem obok poczerwieniałego z przejęcia Sławka, mogłem udać, że sprawdzam reakcję chłopaka.

– Wiem, że ryzyko trochę wzrasta. Ale poradzimy sobie. W najgorszym razie… – znów zrobił przerwę. – Cóż, to wojna. Zdarzają się wypadki. Jeśli wszyscy zrobią wszystko jak należy, nikt nie ucierpi. Jeśli nie, to któremuś z wartowników może się coś przytrafić.

– A nam? – zapytał cicho Sławek.

– Więcej ryzykujecie, służąc tu w zgodzie z regulaminem. – Mój sceptyczny wyraz twarzy nie umknął uwadze Chudzyńskiego. – Dokładnie. Gdyby doszło do śledztwa, zabiorą was stąd.

Miło nie będzie, ale za to tam nie strzelają. Może nawet odeślą was do kraju.

– I posadzą – dorzuciłem.

– Wątpię. Nawet gdyby coś podejrzewali, góra będzie tuszować wpadkę. Dochodzenie – proszę. Ale prewencyjne zatrzymania… To by był kij w dziennikarskie mrowisko. Nie pójdą na to. O ile w ogóle coś komuś zacznie śmierdzieć.

– Kiedy?

– Wkrótce. Przyjmijmy, że macie być gotowi od zaraz.

Cóż, to upraszczało pewne sprawy.

– Jeśli od teraz – rzuciłem mu nieco wyzywające, choć i proszące spojrzenie – to niech pan wywiezie Sosnowską.

– Ja? – udał zdziwienie. – Bez przesady, nie powiedziałem, że to już dziś.

– Nic pan nie powiedział – przypomniałem gorzko. – Mamy być gotowi? Proszę. Ale bądźmy konsekwentni. Już to już. A pan jest jedynym, o którym wiem na pewno, że stąd dziś wyjeżdża. Cholera wie, co będzie później.

Przyglądał mi się z wieloznacznym uśmieszkiem.

– Tak wam źle pod jednym dachem? – zapytał.

– Mam robotę. Sam pan powiedział: most ma być gotowy.

– Prawie jest. Widziałem.

– I prawie wytrzyma. Prawie nic z niego nie spadnie i prawie nam się uda. – Odczekałem chwilę. – Pozostało parę ważnych spawów do założenia. Niech pan pomyśli, jak to będzie wyglądało: do faceta przyjeżdża dziewczyna z kraju, jest weekend, a on wybiera spawarkę.

– Widać, że nie był pan żonaty.

– Bardzo śmieszne. Tyle że ona nie jest moją żoną.

– A będzie? – zapytał od niechcenia. Nie odpowiedziałem. Powinienem, ale chodziło o Kaśkę – i nie mogłem.

– Teraz nie jest – wsparł mnie nieoczekiwanie Sławek. – Może faktycznie lepiej ją wywieźć. Jeden świadek mniej.