Выбрать главу

– Nie mogę – mruknął Chudzyński. – Objeżdżam placówki; dziwnie by to wyglądało. Ale nie w tym rzecz. Włożyła wiele wysiłku, by tu dotrzeć. Bez urazy, ale… wskakiwanie komuś do łóżka to też wysiłek dla takich kobiet. Nie jest z tych łatwych, szybkich i głupich. Ale właśnie takie bywają urażone, jeśli je odprawić z kwitkiem po pierwszej nocy.

– Widzę – wycedziłem – że ma pan świetne rozeznanie.

– Do poinformowanych świat należy – uśmiechnął się. – Nie wiem, co jest między wami i co pan planuje, ale myślę, że powinna zostać. Ten argument ze spawarką jest dobry. Tyle że można go odwrócić: weekend, zjawia się dziewczyna, a pan ją wygania i idzie harować. Jeśli nawet nie prokurator, to ona zacznie sobie zadawać pytania. Upokorzona kobieta zawsze je sobie zadaje.

Otworzyłem usta. Tylko po to, by zamknąć.

– Więc ustaliliśmy – trafnie odczytał moją minę. – Pani redaktor zostaje. Wy też.

*

– Nie zmieniłeś zdania?

Sławek skręcił między baraki, gdzie mniej dmuchało, zatrzymał się i podał mi wyciągniętą z kieszeni kartkę.

– Dostałem list. Sam zobacz.

Przeczytałem. Nie było tego wiele.

– O kurwa…

Wyjął mi papier z dłoni, złożył, schował.

– Mały wybór, nie? – mruknął.

Nie potrafiłem się zdobyć na szczerą odpowiedź. Byłoby to równoznaczne z podjęciem ostatecznej decyzji, a ja wciąż łudziłem się, że wszystko rozejdzie się samo po kościach.

– Naprawdę nie macie nikogo, kto mógłby pomóc?

Pokręcił głową. Postałem chwilę jak żałobnik nad grobem, po czym odszedłem bez słowa.

Zaraz potem natknąłem się na szeregowego Pająka ze swojej tak zwanej drużyny.

– O, właśnie szukam… – Był w berecie, ale nie próbował salutować. – Mam powiedzieć, że będziemy wyjeżdżać. Znaczy na przepustkę. Autobus już jedzie.

Minąłem go i powlokłem się do baraku numer 2. W ostatniej chwili stchórzyłem i skręciłem ku ubikacjom. Głupio, bo właśnie zza tamtego rogu wyłoniła się Kaśka. Szła spacerowym krokiem, rozmawiając z Hofmanem. Na mój widok zatrzymali się, oboje lekko zakłopotani. Hofman wymruczał coś i odmaszerował ku centralnym rejonom bazy.

– Spacer? – zapytałem, by jakoś zacząć.

– Praca. Przyjechałam tu rozmawiać z ludźmi.

Patrzyła na mnie zezem i trochę spode łba. Raczej dlatego, że wiało i pył docierał już na wysokość oczu. Mimo to nie mogłem się wyzbyć myśli, że nie jestem mile widziany.

– Tutaj? Przy kiblach? – rozejrzałem się sceptycznie.

– Zaglądałam do stołówki – wzruszyła ramionami. – Ale była zajęta. – Uniosłem brwi, więc wyjaśniła: – Górska.

– Aha. Rozumiem.

– Ja nie do końca. – Stanęliśmy bokiem do wiatru. Nadal spoglądała z ukosa, za to przestała się krzywić. Ale nie to natchnęło mnie odwagą. Po prostu kończył mi się czas.

– Możemy pogadać? – Zawahała się, jednak kiwnęła głową. Wiatr dmuchał od delty Murgabu, ująłem ją więc za łokieć, obróciłem twarzą ku wschodowi i wolno ruszyłem w stronę kanału. Idąc, nie dotykaliśmy się już. – Chcę, żebyś wyjechała. – Patrzenia w jej stronę też unikałem. – Niedługo będzie autobus. Opancerzony, więc…

– Nie boję się – mruknęła jakby z urazą.

Szliśmy powoli. Dół jej sukienki wyprzedzał nogi o pół metra, chwilami łopocąc na wietrze.

– Muszę o coś zapytać. Tylko się nie obraź, dobrze?

– W każdym razie spróbuję.

Cóż, dobre i to.

– Powiesz komuś?

Przeszła kilka kroków, nim zrozumiała. Nie zatrzymała się, ale lekko nią zakolebało.

– Masz mnie za kapusia? – zapytała z niedowierzaniem.

– Miałaś się nie obrażać – przypomniałem.

– Nie obrażam się – rzuciła ze złością. Przeszliśmy w milczeniu kilkanaście metrów. – Myślałam, że trochę sobie ufamy. Nie mówię, że od razu… Ale troszkę tak.

– Ufam ci – powiedziałem. – Właśnie dlatego pytam.

– No to mamy inne definicje zaufania – sapnęła. – Mówisz, że chcesz okraść wojsko i opchnąć broń wrogowi. W czasie wojny. Wiesz, co grozi za taki numer?

– Do dożywocia włącznie. – Zachowałem spokój. – Myślę, że to się da podciągnąć pod zdradę.

– Podciągnąć?! Człowieku, tu niczego nie trzeba…

– Nie chcę się usprawiedliwiać, ale to tylko handel bronią. Państwa sprzedają broń, firmy sprzedają broń, każdy sprzedaje co popadnie. Na tym polega wolny rynek.

W końcu stanęła. Twarz miała aż czerwoną ze złości.

– Ty się chyba nie słyszysz!

– Nie kłóćmy się. Powiedz po prostu, co zrobisz.

– Co?! A co twoim zdaniem powinnam?! Ty kretynie, właśnie mi oznajmiłeś, że jesteś jakimś cholernym zdrajcą!

– Właśnie? – uśmiechnąłem się smętnie. – Kasia, to było pół godziny temu.

– No to widocznie refleks mam do dupy – warknęła.

– Powinnaś siedzieć w pokoju i gryźć się tym. A ty pracujesz. – Rzuciła mi mroczne spojrzenie. – Przepraszam, nie podśmiewam się z ciebie. Zastanawiam się tylko, czy tobie też się to nie przytrafiło.

– Niby co?

– Lekki uwiąd dziecięcej naiwności. Patriotyzmu itede.

Przyglądaliśmy się sobie. Nie było to miłe doznanie.

– O co ci chodzi? – burknęła.

– W szkołach uczą, że nie ma niczego ważniejszego od ojczyzny. To znaczy: za naszych czasów uczyli. Bo teraz to już nawet nie wiem… A potem dorastasz i widzisz, że to jednokierunkowy układ. Że matka-ojczyzna ani nie kocha, ani się nawet nie interesuje. Że sprzeda takiego frajera za parę dolców pierwszemu z brzegu cudzoziemcowi.

– Chcesz rozmawiać o polityce?

– Jest takie przysłowie o Kubie i Bogu. Moje układy z Rzeczpospolitą zrobiły się już parę lat temu cholernie nieskomplikowane. Ja sobie, ona sobie. Jeśli zdechnę pod mostem, Najjaśniejszej nawet powieka nie drgnie.

Jej drgnęła.

– Pod mostem? – zapytała cicho. – Jest aż tak źle?

– Jeszcze pływam – wzruszyłem ramionami. – I pewnie nie pójdę na dno. Tyle że nie ma w tym ani odrobiny zasługi państwa polskiego.

– Przesadzasz.

– Może trochę – zgodziłem się.

– Płacą wam tu nieźle – zaczęła wyliczać. – Skończyłeś państwowe szkoły. Za darmo.

Jeżeli stracisz pracę, będziesz dostawał zasiłek. Krótko, ale jednak. Opieka zdrowotna dla bezrobotnych jest bezpłatna. Mamy pomoc społeczną. Wiem, że marną, ale z głodu jeszcze w Polsce nikt nie umarł.

– Bóg Kubie, Kuba Bogu – mruknąłem. – Doceniam starania państwa. I gdyby te pociski miały rozpieprzyć kolumnę Zygmunta, tobym ich nie sprzedawał. Ale to, co planujemy, ma się nijak do interesu Polski. Wiesz dlaczego? – Gniewnie wzruszyła ramionami. – Bo coś takiego już nie istnieje.

Sapnęła jak ktoś z trudem trzymający pięści na wodzy.

– Chyba jeszcze nie wytrzeźwiałeś.

– Posłuchaj, co mówią najpoważniejsi z naszych polityków. Globalizacja, Unia, konieczność otwarcia na świat, nie można iść pod prąd przemian, trzeba się uczyć angielskiego, bo jak się ktoś nie nauczy, pracy nie dostanie. I tak dalej. Żadnych ceł, żadnej kontroli nad przepływami kapitału, rząd umywa ręce od problemów, bo skąd brać pieniądze, jeśli wywiozła je na Kajmany jakaś Coca Cola. Więc co mi z tej polskości zostaje? W imię czego mam rezygnować z dobrego interesu?

– Całkiem ci odbiło – powiedziała z niedowierzaniem.

– Bo dbam o siebie, nie innych? Kaśka, przecież to fundament naszego nowego ustroju.

Wydrzyj innym, ile dasz radę i ani grosza mniej. Do tego się sprowadza kapitalizm. Aż wierzyć się nie chce, że ci, co nas w to wpakowali, nazwali się Solidarność i nikt ze śmiechu nie umarł.