Chcesz, bym się poświęcał dla narodu, który był tak durny, że się na to nabrał?
– Wiesz co? Marks to przy tobie mały Kazio.
– Nie pochlebiaj mi. On próbował coś zmieniać; ja tylko zacząłem widzieć. Tak zwane państwo prawie nigdy prawie nikogo nie obchodziło.
– Ciekawe, że tysiąc lat nikt jakoś tego nie zauważył.
– Bez urazy, ale to ty chodziłaś do klasy humanistycznej. Mieliście więcej historii; powinnaś wiedzieć, że patriotyzm gołodupców to świeży wynalazek. Na pewnym etapie rozwoju stały się potrzebne masowe armie, więc chamowi wytłumaczono, że już nie jest chamem, tylko Polakiem. Posiadanie licznego i patriotycznego narodu stało się opłacalne, ot i wszystko. Teraz znów układy się zmieniły. Wracamy stopniowo do korzeni.
Dotarliśmy do wykopu. Skręciłem w prawo.
– Widzę, że życie dało ci w kość. – Chwila milczenia dobrze Kaśce zrobiła: jej głos brzmiał spokojniej, choć i smutno. – Ale przesadziłeś. Nie wierzę, że tak myślisz.
– Bo jesteś prostoduszna i porządna.
– Nie nabijaj się ze mnie. Pamiętaj: mam cię w garści.
Nie chciało mi się wierzyć, ale w kąciku ust miała coś zbliżonego do uśmiechu.
– Właściwie nigdy nie gadaliśmy o polityce – zauważyłem.
– No… fakt. – Przemyślała to. – Zabawne. Skręca mnie dziś, jak słyszę takiego młodego głąba, który nie wie, kto jest premierem, i beztrosko stwierdza, że polityka to nie jego działka. A wychodzi, że nie byłam lepsza.
– Teraz jesteś?
– Pytasz, czy wiem, kto nam premieruje? To chyba ten facet, który mnie tu przywiózł.
Skręciła nagle i nim zareagowałem, wbiegła na obwałowanie wykopu. Dół był wielki, zdolny pomieścić ze cztery ciężarówki, więc i urobku zebrało się sporo. Wspinając się na jedno z ramion ziemnej podkowy, Kaśka znalazła się dwa metry nad poziomem otaczającej nas równiny.
– To wszystko żart, prawda?
– Zejdź stamtąd, co? – wyciągnąłem rękę w jej stronę.
– Najgłupszy, jaki słyszałam. Uwierzyłam ci, więc możesz skończyć. A jeśli mówisz poważnie… – zawahała się.
– Kasia, zejdź z tej górki – poprosiłem.
– To by znaczyło, że potrzebujesz kogoś, kto ci to wybije ze łba. I wiesz o tym. Tylko nie chcesz się…
– Zleziesz czy nie? – podniosłem głos. Dopiero teraz jakby się ocknęła, zahaczyła wzrokiem o moją rękę.
– Bo co? – rzuciła zaczepnie.
– Bo cię widać z kilometra. A po okolicy łazi snajper.
Rozejrzała się odruchowo, ale i szybko wzięła w garść.
– No to mnie zastrzeli – posłała mi krzywy uśmiech. – Nie będziesz się musiał głowić, co zrobić ze świadkiem.
Zacząłem drapać się na górę. Odskoczyła w bok.
– Odbiło ci? – Nie pytałem retorycznie i pewnie dlatego zrezygnowałem z łapania jej.
Czułem, że jest gotowa grać ze mną w wałowego berka. A po tamtej stronie był trzymetrowy wykop, i to nie uwzględniając samego nasypu. Kamieniste dno, zbrojenia… Nie, zdecydowanie nie było to miejsce, w którym chciałbym uganiać się za taką wariatką.
– Dlaczego mi powiedziałeś? – przekrzywiła głowę.
– Dowiesz się, jak zejdziesz.
– Zejdę, jak się dowiem.
Snajper pewnie już nie żył. I pewnie pozbył się karabinu, jeśli jednak przetrwał. A nawet gdyby i żył, i zachował broń, i na dodatek zawędrował aż tutaj, to przecież nie będzie do niej strzelał. Cóż to za cel – baba w sukience, w dodatku tak ewidentnie głupia? Nie wymienia się życia na życie kogoś takiego, a do tego sprowadzałby się strzał. Powinienem machnąć ręką, przeczekać.
– Jak się nie zna stawki, trudno iść na całość. Musiałem ci powiedzieć. Mogą cię próbować zatrzymać, kiedy będziesz wsiadać do autobusu.
Coś się zmieniło w wyrazie jej twarzy.
– Dlaczego?
– Bo chyba spieprzyłem sprawę. Powinienem kopnąć cię w tyłek już przy szlabanie. Albo przynajmniej nie odezwać się słowem, a na noc przydzielić Patrycji. Ale spanikowałem.
Pomyślałem, że gdyby to miało być już… no, że będziesz bezpieczniejsza jako moja dziewczyna.
– A nie jestem? – Podeszła trochę bliżej.
– Gdyby się zaczęło, pewnie tak. Ale wolę, żebyś była gdzie indziej bez forów niż z forami tutaj.
– Martwisz się o mnie? – Jej radosne zdziwienie było żartobliwe, ale chyba ukrywało coś bardziej autentycznego.
– Kiedy przyjedzie autobus, nie bierz plecaka, tylko poczekaj na stosowną chwilę i pchaj się do środka. Koniecznie przy wielu świadkach. Nie wiem, jak bardzo im zależy na twojej obecności i ile są skłonni zaryzykować, ale…
– A tobie? – weszła mi w słowo.
– Obiecałaś, że zejdziesz – zrobiłem unik. – Powiedziałem ci. Co jeszcze mam zrobić? Po nogach cię całować?
Nie wiem, co mi strzeliło z tymi nogami. Pewnie zawiniło lenistwo: nie zadzierałem głowy dostatecznie wysoko, no i siłą rzeczy właśnie na nie się gapiłem.
– Aż tak ci nie zależy – wymruczała.
Mogła się odsunąć. Napięła nawet mięśnie: coś się poruszyło pod gładką skórą łydek, nim moje usta przywarły do jej stopy obok klamerki sandała.
Wyprostowałem się zaraz potem, ale bez pośpiechu.
– Odbiło ci – wykrztusiła. Nie protestowała jednak, kiedy ująłem ją za rękę i pociągnąłem w dół. Pozwoliła opasać się w talii; nasze uda i biodra skleiły się ze sobą. – Zgłoś się do tego łapiducha. Masz coś z głową. W duchu przyznałem jej rację.
– Chudzyński to mózg całej operacji.
– Żartujesz… – zesztywniała.
– Bo lekarz? Od kiedy do leczenia potrzeba moralności?
Staliśmy lekko odchyleni, podobni do ściśniętego „Y”, co za wygodne nie było, ale przyjemne jak najbardziej.
– Kto w tym jeszcze siedzi? – zapytała rzeczowo.
– Nie wiem.
– Nie wiesz? – powtórzyła z niedowierzaniem.
– To znaczy: wiem o jednym. On mnie zwerbował. Potem ujawnił się Chudzyński.
Musiał, bo to on rozdziela zadania. No i, po prawdzie, buduje morale. Lekarz to nie to, co byle szczeniak bez jednej belki. Poważny gość. Jeśli wejdziesz w ryzykowny interes, to prędzej z kimś takim.
– Wierzyć się nie chce… Lekarz, oficer… Czego takiemu brakuje?
– Miliona dolców – oświeciłem ją.
Milczeliśmy. Trudno powiedzieć, że marnując czas. Każda sekunda dotykania jej była jak prezent od Mikołaja.
– Ten wstęp o ojczyźnie… – odezwała się w końcu. – Faktycznie tak myślisz?
– No.
– Więc postawiłeś krzyżyk na Polsce – mruknęła na poły do siebie. – Dziwne. Nie słyszałam, by ktoś kiedyś…
– A powiedział ci ktoś, że się onanizuje? Puszcza bąki pod kołdrą? Zresztą nie – potrząsnąłem głową. – Złe przykłady. O tamtym przynajmniej samemu się wie. A o tym nie. Do testowania patriotyzmu potrzebna jest wojna, a my od sześćdziesięciu lat nie walczyliśmy.
– Nie mogę mówić za wszystkich – zajrzała mi w oczy – ale broni wrogowi bym nie sprzedała. I większość Polaków też chyba nie. Nie udowodnię ci tego, ale…
– …czujesz intuicyjnie – dokończyłem. Uniosłem dłoń i pogłaskałem obsypaną czarnymi włosami skroń. – Mądra dziewczynka. Pewnie masz rację.
– No to dlaczego…?
– Bo to nie Niemcy – powiedziałem z lekko zakłopotanym uśmiechem. – Nie Amerykanie, nie Ruscy. Żaden z wielkich, butnych narodów, które pchają się na drugi koniec świata, rzucają bomby, a potem się dziwią, że ktoś ma czelność ich nie lubić. Bo nie pamiętam, by jakiś Afgańczyk napadł na Polskę i zabijał naszych.
– Naszych? – podchwyciła. – Jakich „naszych”? Przecież się odciąłeś. Masz to gdzieś.