Obywatel świata. Co cię…?
– Jedna prośba: nie wciskaj mi światowego obywatelstwa. Właśnie to mnie w tej nowej Polsce wkurwia: że dobry Polak to taki, co pół życia ma siedzieć za granicą, znać angielski i płakać po WTC. Że o wolności, suwerenności i takich tam najgłośniej krzyczą faceci z prostym przepisem na życie: załapać się do roboty płatnej w euro, mieć podwójne obywatelstwo i dzieci na Harvardzie.
– I facetki? – Nie zrozumiałem, więc rzuciła wyzywająco: – Też zarabiałam w markach i frankach. I nie widzę w tym nic złego. A w Stanach mam rodzinę. Może nawet wyjadę.
– Tak? Dzięki za szczerość.
– Nie ma za co. Szczera jestem z natury.
– Dzięki – powtórzyłem. – Szczerym to się bywa.
– Ja jestem – warknęła.
– Tak? To pisz do księgi Guinnessa. Nowy rekord. Stuprocentowo szczera, a ma trzydzieści cztery lata, dziecko, męża, pracę i nawet dobre samopoczucie.
Nawet się nie wyrywała. Po co? Niby jak długo można tulić do siebie coś, co zrobiło się twarde i zimne? Moje dłonie ześliznęły się z jej bioder, nim otwarła usta.
– Gwoli ścisłości – rzuciła przez zęby. – Męża i dobre samopoczucie możesz skreślić. A przy pracy postawić duży znak zapytania. Nie myśl, głupi palancie, że ty jeden masz problemy.
Ja też mam. I dziecko na utrzymaniu. Więc nie wyjadę stąd tylko dlatego, że paru gnojków… Za drogo mnie kosztowało… A w ogóle – dokończyła – to wal się.
Odeszła, zanim oprzytomniałem.
Rozdział 9
Autobus zjawił się przed dwunastą. W tej roli kontyngent używał południowoafrykańskiego Casspira, wielkiego jak stodoła, kołowego transportera, zaprojektowanego specjalnie z myślą o ochronie przeciwminowej. Ten konkretny egzemplarz był jeszcze większy z racji zamontowania dachowej wieżyczki z karabinem maszynowym. Miał uszkodzony tłumik i hałasował jak pluton czołgów. A jednak omal go nie przegapiłem.
Siedziałem po zawietrznej stołówki, myślałem o Kaśce i próbowałem się zalać wyżebranym u kucharza piwem.
Zorientowałem się niemal za późno: połowa sobotnich przepustkowiczów była już w środku, a sierżant dysponent wracał właśnie z dyżurki, zakładając hełm.
– Jedna chwila! – machnąłem mu w biegu. – Zabierzecie dziewczynę!
– Dziewczynę zawsze – skinął głową. Musiał być żonatym realistą, bo dał sobie spokój z hełmem, wieszając go przy biodrze i sięgając w zamian po papierosy.
Kaśka, tak jak myślałem i czego nie odważyłem się sprawdzać, kisiła się w naszym pokoju.
– Zbieraj się – rzuciłem w marszu. Minąłem stół, przy którym siedziała, i złapałem plecak.
Był spakowany. Wiedziałem, że będzie: tam, przy wykopie, poniosło ją, ale nie była idiotką, miała dziecko, trzydzieści cztery lata i dość rozsądku, by podjąć jedynie słuszną decyzję.
I faktycznie: nie protestowała, gdy przerzuciłem jej bagaż przez ramię i wyszedłem. Tyle tylko, że nie poszła za mną. Odczekałem chwilę, stojąc w progu, a potem westchnąłem, postawiłem plecak w widocznym miejscu – małe memento pod adresem sierżanta – i zawróciłem.
– Myślałem, że wszystko ustaliliśmy.
Dopiero teraz zaszczyciła mnie spojrzeniem.
– To dobrze myślałeś.
– Zbieraj się. – Miałem w żołądku litr Zemsty Allacha, a w żyłach resztki z wczoraj; stać mnie było na spokój. – Czekają na ciebie, oficerów zero. Lepiej nie będzie.
Jej język wędrował między zębami a wargą. Wyglądało to wyzywająco, ale jeszcze nie jak przymiarka do spluwania.
– To jedź. Ja się nie wybieram. Pracuję tu.
– Myślisz, że nie chcę? Tyle że to by była dezercja.
– Lepsza dezercja niż zdrada. Na krócej wsadzają.
– Kaśka, nie wygłupiaj się. To ostatnia okazja…
– Już się znudziłam? Szybki jesteś. Jeden numerek – i żegnaj mała? Nic dziwnego, że chodzisz bez obrączki.
W końcu zauważyłem, że nie ja jeden zaglądałem tego ranka do butelki. Schowała tę wczorajszą, ale coś w jej głosie i spojrzeniu powiedziało mi, że flaszka nie znikła ze stołu z powodu kobiecego umiłowania porządku.
– Piłaś? – zapytałem z niedowierzaniem.
– „Piłaś, nie jedź” – mruknęła. – Czyli odwracając: „nie jedziesz, wypij”. Powiedzmy, że chciałam zaakcentować swoje zdecydowanie.
– Jezu, Kasia… – Opadłem na taboret. – Co ty wyprawiasz?
– Aż tak ci przeszkadzam?
– Ty farbowana na czarno blondynko… Nie chcę cię oglądać w pudle. Albo w plastikowym worku.
– Aha. Powiedz jeszcze, że ci na mnie zależy.
– Zależy mi. – Odczekałem chwilę. – To co? Wyjedziesz stąd? – Pokręciła głową. – Dlaczego?
– Ktoś ci musi wybić ze łba durne pomysły. Ilona daleko, więc pozostaję ja.
Na zewnątrz zahuczał klakson. Czas mi się kończył.
– Co mam zrobić, żebyś wyjechała?
– A co proponujesz? – uśmiechnęła się kpiąco.
– Mogę ci odpalić część doli. – Nie musiałem się długo zastanawiać: brak atutów miewa dobre strony.
– Wypchaj się – poszerzyła uśmiech. Pomyślałem, że jest bardziej wstawiona niż ja. – A konkretnie? Część to ile?
– Dziesięć tysięcy? – zapytałem, trochę przekornie przekrzywiając głowę. Też nie czułem się trzeźwy.
– Ty sknero. Za współudział dostanę z piętnaście lat.
– Jaki współudział? To za to, że się wyniesiesz.
– Nisko mnie cenisz. Nie gadam z tobą.
– Nisko? Dziesięć tysięcy dolców za jeden numerek? Żadna panienka tyle nie bierze.
– Chcesz mnie obrazić? – zainteresowała się.
– A wyjedziesz, jak obrażę? – Wzruszyła ramionami. – Ile bierzesz za loda?
– Chcesz – odpowiedziała sama sobie, szczerząc zęby. Na pałającą oburzeniem nie wyglądała. – A ile dajesz?
– Amatorce po trzydziestce? Pięć dych, góra. I w złotówkach, nie zielonych.
Jeszcze jeden klakson. Zobaczyłem, jak wstaje, i nawet zdążyłem pomyśleć, że zmasowany atak zawsze daje rezultaty. Na gratulowanie sobie zabrakło czasu. Kolana Kaśki stuknęły o klepisko, coś rozepchnęło mi uda, a dziesiątka drobnych palców zaczęła zmagać się z guzikami rozporka.
Nie wiem, jakim cudem nie wywaliłem się o taboret.
– Wariatka… – Zatrzymałem się dopiero przy szafie.
– Bez przesady. Pięć dych pieszo nie chodzi. To dwie moje dniówki z ostatniej pracy.
– Zalałaś się – stwierdziłem z goryczą.
– No to co? – Zamiast wstać, postawiła taboret i oparła się łokciami. – Chuch ci przeszkadza? Przecież nie za całowanie płacisz. – Opuściła głowę; przez chwilę jej czoło spoczywało na dłoniach. – Zabawne. Jak będziemy mieli pecha, urodzę ci dziecko. A ty mnie nawet nie pocałowałeś.
Chciałem protestować, ale w porę ugryzłem się w język. Zdążyłem poznać smak paru kawałków jej ciała, ust też, ale zrozumiałem, że nie to miała na myśli. Przeskoczyliśmy jakiś etap, za szybko wylądowaliśmy w łóżku.
Zza drzwi dobiegł gniewny ryk silnika. Ostatnie ostrzeżenie. Nie dałem jej tego, co się każdej wykorzystanej dziewczynie należy jak psu buda, chociaż mieliśmy i malowniczy zachód pustynnego słońca, i wschód, i milion gwiazd nad głowami. Przepadło. Ale nadal mogłem zachować się jak należy. Złapać ją, jeśli nie za rękę, to za kark czy kudły, wywlec siłą, wepchnąć między skacowanych gówniarzy, którzy na całe życie zapamiętają, jak to kadra podoficerska pozbywa się zbyt nachalnych panienek.
Mogłem dać jej bezpieczeństwo i spokój sumienia. To więcej niż durny, romantyczny pocałunek. Potem, kiedyś, byłaby mi wdzięczna. A przynajmniej przyznałaby rację.
Oczywiście, jeszcze raz zachowałem się jak smarkacz. Klękając po drugiej stronie taboretu, biorąc w dłonie jej zdziwioną twarz i ostrożnie odnajdując ustami jej usta.