Выбрать главу

– I to te nowe pociski chcecie sprzedać Afgańczykom?

– Szwedzi kupili sporo poenerdowskich bewupów dla swoich oddziałów drugiego rzutu.

Mieli podobny problem z działem, więc zaproponowali współpracę. Oni dostarczyli zapalniki z programowanym czasem wybuchu, nasi opracowali niedrogą metodę zwiększenia szybkości pocisku i nowe głowice. Nie jestem ekspertem, ale zdaniem Szamockiego wyszły bardzo udane składaki. Tyle że zaraz potem w Azji zrobiło się bagno, zaczęliśmy tracić ludzi i Sejm zawołał wielkim głosem o nowoczesny sprzęt. No i wygląda, że w końcu doczekamy się wytęsknionych armat automatycznych.

– Nie bardzo rozumiem, co to ma…

– Właśnie zyskaliśmy tanią i naszą, rodzimą broń. Widziałaś wczoraj, że potrafi być skuteczna. Pierwszy strzał – i po kłopocie. A co robią decydenci? Na gwałt kupują stare, wychodzące z obiegu działka. Dwudziestomilimetrowe. Na poradziecki wóz bojowy to nadal starczy, ale już niemieckiego mardera czymś takim nie ugryziesz.

– Jesteśmy w NATO. Niemcy to nasi sojusznicy.

– Dzisiaj. Ale za dwadzieścia lat? Zakupy broni planuje się na pokolenie. Zresztą nie o Niemców chodzi. Posyłamy wojsko przeciw każdemu, kto podpadnie Amerykanom. Są dwie możliwości: albo trafimy na słabeuszy, których da się załatwić i starym bewupem, albo nadziejemy się w końcu na kogoś silnego. W jednym i drugim przypadku nowa dwudziestka niewiele nam daje. Poza tym BWP-1 to popularny wóz. Na nową amunicję znaleźliby się…

– Możesz się streszczać?

Fakt, poniosło mnie.

– Będziesz się śmiać – zastrzegłem się. – Ale pomyślałem, że taka kradzież to świetna promocja naszej amunicji.

Przez chwilę gapiła się na mnie z niedowierzaniem.

– Śmiać?! – wykrztusiła w końcu. – Chyba dzwonić po psychiatrę! Najpierw wieszasz psy na Polsce, a teraz mówisz, że kradniesz, by ratować nasz przemysł obronny, naukę i podatników?! Ty się słyszysz?

– Ludzka psychika bywa popieprzona – przyznałem.

– Nie wierzę – powiedziała twardo.

– Bo za dużo gadam. Powinienem powiedzieć po prostu, że rąbniemy coś, co lada dzień stanie się kłopotliwym odpadem. Więc nie ma powodów, bym odczuwał wyrzuty sumienia. Im więcej ukradniemy, tym więcej pieniędzy armia zaoszczędzi.

– No nie, trzymajcie mnie… Powiedz jeszcze, że się poświęcasz dla idei. Adam, marnujesz się tu. Do polityki, chłopie. Takiego odwrócenia kota ogonem to jeszcze…

– Mówię tylko, że jeśli pójdzie dobrze, zyska Polska i my. Na drugiej szali mam sprzedanie… no, właściwie przyjaciela. A teraz jeszcze narażanie ciebie. Oczywiście wywalą mnie z wojska. I posadzą. Ostatecznie mogłem przyjść z donosem wcześniej i nie wchodzić w to tak głęboko.

– Głęboko?

– Masz ochotę na spacer?

Wiatr nie łagodził upału, było za to pusto. Minęliśmy tłustą plamę, którą pozostawił wzgardzony przez nią casspir, i pomaszerowaliśmy ku wykopowi. Dmuchało w plecy – może dlatego przeszła jeszcze kilka kroków, kiedy zatrzymałem się obok zjazdu. Posłała mi zdziwione spojrzenie.

– Dół już był – wyjaśniłem. – Profile też. Ale to my je zespawaliśmy. Znasz przysłowie o dobrych chęciach? Z nudów zrobiłem wyliczenia i wyszło mi, że za parę groszy można zbudować porządny magazyn. Teraz paru ludzi pamięta, że to plutonowy Kulanowicz jeździł do sztabu, agitował, załatwiał elektrody. I jak ktoś podpieprzy dach…

– Dach? Podpieprzy?

– Kratownice. Wykombinowałem tak, by po górnym pasie dało się przejechać. Nie znasz się, więc nie będę ci tłumaczył, w czym problem. Krótko: jeśli po wszystkim przyjrzy się temu podejrzliwy fachowiec, może wyciągnąć wniosek, że robiłem dach bardziej z myślą o moście niż dachu.

– Chcecie…? – Niepewnie przesunęła palcem z kratownicy na odległą sylwetkę zniszczonego mostu.

– Nikt nie będzie szukał ciężarówki na wschodnim brzegu. Niby jak miała przejechać przez kanał? I po co? Tam nic nie ma. Pustynia aż do afgańskiej granicy.

– Może głupia jestem – wzruszyła ramionami – ale nie bardzo rozumiem, jak chcecie to zrobić.

– Nie my. Afgańczycy. Ja też nie wiem, jak chcemy to zrobić, ale tyle nam Chudzyński powiedział – że większą i gorszą część roboty odwalą tamci.

– Gorszą? – zmrużyła oczy. Wytrzymałem jej spojrzenie.

– Ma być bez ofiar – powiedziałem cicho. – Nie patrz tak. Nikt nikomu nie chce robić krzywdy. I technicznie to jest do zrobienia. W nocy czuwa tu czterech ludzi. Praktycznie trzech, bo ten w budynku się nie liczy. Kamera nie obejmuje polem widzenia okolicy baraków, więc jeśli uda się przemycić Afgańczyków do środka… Zostają dwa obsadzone schrony i jeden żołnierz w wozie dyżurnym.

– Czterech? – Zaskoczyłem ją. – Tylko?

– Pomnóż to przez trzy, bo skład warty to trzy zmiany. Masz dwunastu. Plus dowódcę i pomocnika. Po dobie służbę obejmuje następna czternastka. To w sumie dwudziestu ośmiu chłopa. Praktycznie cały pluton. A Bruszczak musi jeszcze upchać w grafik patrole, przepustki, pomoc przy przeładunkach, choroby, delegacje… Wyobraź sobie teraz, że choćby tylko jeden wartownik jest nasz, a Afgańczycy przychodzą z paralizatorem. – Coś drgnęło w jej twarzy. – No właśnie. To dlatego spanikowałem. Ci faceci, na których wczoraj polowaliśmy… Chudzyński mówił o środkach nasennych dla wartowników, ale na wypadek komplikacji miały być i paralizatory. Są tu dość popularne, odkąd w modę weszły porwania. I oto zjawiają się faceci z paralizatorem. Pomyślałem, że to już.

– Więc postanowiłeś się mnie pozbyć – dokończyła cicho.

– To akurat postanowiłem na początku – sprostowałem. – W nocy przestraszyłem się, że mogę nie zdążyć. No i spaprałem sprawę. Pomyślałem, że gdyby to już teraz, lepiej, by widzieli w tobie moją dziewczynę.

Milczała jakiś czas. Nie patrzyła na mnie.

– Mało spałam – mruknęła w końcu. – Nie za bardzo mogę myśleć. Może po prostu powiedz, co teraz będzie.

– Jak zakabluję tamtych? Pewnie dostanę większy wyrok od Chudzyńskiego. Sęk w tym, że najpierw zacząłem spawać te kratownice, a dopiero potem on się zjawił. Wyjdę na inicjatora.

Nie uwierzą, że to miał być dach.

– Zamkną cię? – zmarszczyła brwi.

– W areszcie. Wątpię, czy da się coś komuś udowodnić. Jeśli Sławek i Chudzyński nie puszczą farby, sprawa zostanie umorzona. Odsiedzę w celi parę miesięcy, a potem wylecę z wojska jako psychol z urojeniami. To optymistyczny wariant. Gorszy: idziemy siedzieć całą paczką. I całkiem gówniany: jako koronny świadek nie dożywam procesu.

Odwróciła się, ruszyła w stronę baraków. Pod wiatr i pył, więc zwieszona głowa była jak najbardziej na miejscu.

– Więc co? – spytała z bezsilną złością. – Zero wyboru?

Wahałem się, czy to mówić. Wiatr zdecydował za mnie. Zaatakował nagle ze zdwojoną furią, oślepił. Nie musiałem nikomu patrzeć w oczy. Niepowtarzalna okazja.

– Miałbym na mieszkanie, żonę, dziecko i własną firmę. Na życie. Bez tej forsy…

Wyszłabyś za bezrobotnego? Bo żadna normalna nie wyjdzie.

Chyba nie posłała mi zdumionego spojrzenia. Błogosławiony pył Kara-Kum. Szliśmy właściwie na oślep.

– W Polsce jest gnój i jeszcze długo będzie. Może kiedyś się poprawi i znajdę pracę, z której da się utrzymać rodzinę. Ale wtedy będę już za stary, by jakaś dziewczyna… Przesram życie, rozumiesz? Muszę sobie znaleźć kogoś do kochania, Kaśka. Teraz, nie kiedyś tam. Muszę.

Bo bez tego już dłużej…

Nie odezwała się. Byłem jej za to wdzięczny. I prawie nienawidziłem. Za delikatność, zrozumienie też można nienawidzić. Jeśli okazuje je ktoś taki. Coraz bardziej pożądany i coraz bardziej niedostępny.

Przespała się ze mną. I co z tego? Była dziennikarką, była niebanalna, wybijała się ponad przeciętność. Pewnie miała na koncie dziesiątki takich przygód. Albo, co gorsza, dwie, trzy.

Dziewczyny z klasą rzadziej skaczą z łóżka do łóżka. Ale też rzadziej wiążą się na stałe z takimi jak ja. Kobietom powinno się ustawowo zabronić posiadania klasy, tego ulotnego cholerstwa, które sprawia, że rozkochują cię w sobie, nie dając równocześnie nic w zamian.

Weszliśmy między baraki. Osłaniały trochę od wiatru, więc w końcu nasze spojrzenia się spotkały.

– Załóżmy, że to w ten weekend – powiedziała rzeczowo. – Jak to sobie wyobrażasz? Co się stanie?

Łatwizna. Rozegrałem to w wyobraźni z tysiąc razy.

– Są cztery cele – zacząłem odchylać palce. – Żadnych ofiar. Zataić jak najdłużej fakt kradzieży. Skierować pościg na zachód. No i wyłgać się z udziału w całej imprezie.

– Kaszka z mleczkiem – rzuciła sarkastycznie.

– Aż tak to nie, ale… Chudzyński mówi, że przy dobrym ustawieniu nie będzie problemu z zaskoczeniem wartowników. O ile w ogóle zajdzie taka potrzeba. Mogą spać. Albo być od nas – wyjaśniłem, widząc pytające spojrzenie.

– Cała zmiana? – zmarszczyła brwi. – Niby jakim…?

Nie dokończyła. Sama znalazła odpowiedź.

– Bruszczak, Grzywacz i Szamocki – wyliczyłem. – Oni decydują, kto, gdzie i jak pilnuje.

Taki wspólnik byłby bezcenny. Więc pewnie doktorek któregoś zwerbował.

– Bruszczak? – zasugerowała.

– Bo toleruje tu taki burdel? – uśmiechnąłem się mało radośnie. – I widać od razu, że desperat? Pozory mylą. Te przepustki i picie na terenie baz wojskowych wymyślili w samej Warszawie. Nowa moda. Jakiś psycholog stwierdził, że lepiej dać się facetom wyszumieć po służbie. Mamy tu samych zawodowców, teoretycznie poważnych, odpowiedzialnych fachowców, którzy wiedzą, kiedy wolno sobie pofolgować. Wypoczną, rozładują stres, dłużej wytrzymają.

Rzadsze zmiany, mniej nowicjuszy, mniej ofiar, niższe koszty, przelotów choćby. Same korzyści.

– No dobrze. Nie wiemy, który z nich.

– W weekendy zwykle na miejscu jest tylko jeden. Może wystawić wartowników napastnikom i tak pokierować resztą wojska, by mało szkodziła, a sama nie ucierpiała. Gdyby do dyspozycji byli ci czterej Afgańczycy, można by się pokusić o błyskawiczne opanowanie Piątki.

Wbiegasz, totalne zaskoczenie, bierzesz gości pod lufę, wiążesz i po kłopocie. Tak to chyba planowali.

– Wiążesz? Bawiliby się w takie…?

– Z Amerykanami nie. Z nami… – uśmiechnąłem się lekko. – Wiesz, dlaczego nasi w Iraku tak uparcie jeździli polskimi honkerami, chociaż dostali amerykańskie hummery?

– Aha. – Zrozumiała.

– Żyj i daj żyć innym. Ja cię nie zabiję, to i ty mnie kiedyś może nie zabijesz. No, mniejsza o to. W każdym razie jeśli mamy działać sami, pewnie spróbujemy zablokować… – zawahałem się – uczciwych. Parę serii po ścianach i bez rozkazu żaden nosa nie wychyli. A dowódcy albo nie będzie z nimi, albo nie wyda takiego rozkazu.

– Parę serii? Czyli jednak walka?

– Niekoniecznie. – Ująłem jej dłoń, raczej dla przyjemności niż z potrzeby. A także by sprawdzić, czy jeszcze mogę. Mogłem. Stanęliśmy obok transzei wykopanej za latrynami. – Patrz. Masz pod ogniem z flanki całą ścianę Piątki, no i drzwi. Zaręczam ci, że w tym plutonie nie ma ani bohaterów, ani idiotów. Śpiewająco dadzą się zablokować.

– To tylko dwie ściany – zauważyła.

– Mamy tu więcej stanowisk strzeleckich. Wystarczy wybrać dwa dobre, by pokryć ogniem wszystkie wyjścia.

– I nikt nie zginie? – Nie wyglądała na przekonaną.

– Jeśli nikt nie zgłupieje, skończy się na strachu.

– I hałasie.

– Dookoła jest pustynia. Myślisz, że czemu tak nas tu mało? Bo do ochrony więcej nie potrzeba, a w razie gdyby któryś magazyn pieprznął, straty będą mniejsze.

– Ale… gdzieś w pobliżu jest wojsko?

– Najbliżej mamy bazę ogniową. Haubice 155 mm. Jesteśmy w zasięgu ich ostrzału; na wezwanie pierwszy pocisk spadnie we wskazane miejsce po minucie. Po pięciu minutach mogą tu być myśliwce z bombami kasetowymi. Po siedmiu śmigłowce szturmowe, a po dwudziestu pięciu czołgi. Ale nie będą. Wiesz dlaczego? – Oczywiście pokręciła głową. – Bo to teren wojskowy. Jeszcze z czasów radzieckich, oznakowany tablicami, bezludny. Tubylcy wiedzą, że nie wolno tu wchodzić, a jak który wejdzie, to oberwie bez pytania, i to nie z karabinu, tylko od razu z armaty. Właśnie dlatego urządzono bazę amunicyjną w takim miejscu. Możemy bez wahania strzelać do wszystkiego, co się rusza. A jak się ma takie uprawnienia, pluton zmechanizowany, nocną kamerę, zaminowane przedpole i taki jak tu, otwarty teren, to dopiero parę kompanii partyzantów może człowieka nastraszyć.

– A ta baza ogniowa…? Nie zorientują się?

– Za daleko. Wystarczy odciąć uczciwych od radia. A dostatecznie mocne nadajniki mamy tylko w wozach i dyżurce.

– No dobrze, powiedzmy. Zero ofiar i alarmu. Co dalej?

– Mamy własnego stara. Będzie pewnie załadowany. Wystarczy wyjechać z magazynu – wskazałem barak numer 3. – Gorzej z mostem, ale żuraw powinien w kilkanaście minut przewieźć kratownice nad kanał. Wykop i południowe baraki są w jednej linii. Ci w Piątce nic nie zobaczą, bo stołówka zasłania. Ułoży się most, star przejedzie, kratownice wrócą na miejsce, zatrzemy ślady i poczekamy.

– Na co?

– Na odsiecz. Pewnie do rana, więc będzie czas posprzątać. W nocy zjawi się co najwyżej lotnictwo. Zwłaszcza jak dostaną meldunek, że sytuacja w składnicy jest opanowana.

– A dostaną?

– A czemu nie? To rozległy teren. Cóż w tym dziwnego, że dowódca i paru innych, przypadkowo przebywających poza kwaterami w momencie ataku, broniło się całą noc w którymś schronie? Albo dało nogę na zewnątrz, a rano wróciło, opanowało jeden z wozów i nadało meldunek? Jak się nie wie, że to wszystko robota samych Polaków, cała historia trzyma się kupy i brzmi wiarygodnie.

– Nie dla mnie – rzuciła ponuro.

Ruszyliśmy w stronę mojej kwatery. Zastanawiała się, marszcząc czoło. Posępna, zmartwiona. Nie oglądałem jej jeszcze w tej postaci. Ale i taka mi się podobała.