Выбрать главу

Niestety, popełnił błąd. Za mało danych, fałszywy wniosek. Nikt uczciwy nie nazwałby dziewczyny szczupłą, ale gruba też nie była.

Oprócz tenisówek i szortów ze spranego dżinsu nosiła koszulkę trykotową w barwie banana oraz czerwoną czapkę z daszkiem i reklamą czegoś tam. Cienia rzucanego przez daszek było jej mało, więc uzupełniła strój ciemnymi okularami. Zachodzące ku skroniom szkła, no i fakt, że oglądałem ją ni to z tyłu, ni z profilu, nie pozwoliły mi przy pierwszym podejściu umieścić jej w odpowiedniej grupie wiekowej. Strój miała raczej młodzieżowy, nie przylepiłbym jej jednak z marszu etykietki „przebojowa smarkula”, gdyby nie włosy. Były czarne, grube, proste jak u Indianki i – co najważniejsze – związane w spływające ku obojczykom kitki. Może jestem zacofany, ale taka fryzura kojarzy mi się raczej ze słowem „dziewczyna” niż „kobieta”.

– Pani do nas? – Dopiero teraz jej figura ostatecznie wysunęła się zza parawanu opancerzonych drzwi, ukazując niewysoką wypukłość biustu i pudło aparatu fotograficznego. – Chyba nie z prasy?

Oparła plecak o biodro, wyprostowała się i zastygła.

– Może pani zamknąć drzwi? – upomniał się kierowca.

Wyglądało na to, że nie mogła. Stała, gapiła się na mnie, a otaczająca ją czerwona poświata w połączeniu z czarnymi okularami upodabniały ją do zwiadowcy Obcych, który spłynął właśnie na Ziemię, zwinął hiperprzestrzenny spadochron i kombinuje, którym z podręcznych środków bojowych anihilować spotkanego nieoczekiwanie tubylca. Trwało to na tyle długo, że mamroczący coś niepochlebnego szofer wyciągnął się w poprzek siedzeń i sam zatrzasnął drzwi, a ja dojrzałem do postanowienia, by nigdy nie witać nienormalnych nieznajomych schowanych za ciemnymi okularami i oglądanych na tle zachodzącego słońca.

Do nienormalnych zaliczyłem ją gładko z racji pobytu tu i teraz. Niby też tu byłem – tyle że nie z własnej woli.

– Wezmę ten plecak. – Gniewny trzask drzwi odblokował jakąś klapkę w moim mózgu. – Chyba że…

– Adam?! – W jej głosie było tyle niewiary, że nawet nagłe ryknięcie silnika nie było w stanie tego zagłuszyć.

Honker zaczął zawracać. Opancerzenie z epoki bitwy nad Sommą nie ułatwiało kierowcy sprawy; musiał otworzyć drzwi i wychylić się. Co z kolei mnie bardzo ułatwiło decyzję.

– Czekaj! – Kiedy się postarałem, potrafiłem szczeknąć rozkazem nie gorzej od Bruszczaka. Kierowca natychmiast przerzucił stopę na pedał hamulca, wyjrzał pytająco zza kanciastej sylwetki wozu. – Zabierzesz panią z powrotem!

– Ale numer… – Póki co, reagowała śmiechem. Nie byłem pewien, czy to efekt rozbawienia moim żartem, czy radości. – To naprawdę ty? Czy może macie tu fatamorgany?

Twarz miała ciemniejszą od nóg, a usta chyba zawsze pasowały kolorytem do brunetki, więc nawet słońce w tle nie mogło zaćmić radosnego błysku zębów.

– Mamy tu dużo gorszych rzeczy – powiedziałem, utrzymując się w nieco złagodzonej, lecz nadal surowo-dowódczej tonacji. – Dlatego cześć i do widzenia. Będzie lepiej dla wszystkich, jeżeli od razu wrócisz.

– Słucham? – Czarne brwi powędrowały ku grzywce. Tę też nosiła jak Indianka i musiałem przyznać, że dorosłej Kaśce było w tym uczesaniu równie dobrze, jak tamtej dawnej.

– Mówię, że powinnaś zrobić w tył zwrot i wracać do Bajram-Ali. Czy skąd tam przyjechaliście. Póki widno.

Uśmiech przygasł. Jeszcze nie do końca, jeszcze nie miała pewności, czy to nie ciąg dalszy dziwnego żartu.

– Już wiem – zaryzykowała. – Nie chce ci się taszczyć mojego plecaka, a jesteś nadal dżentelmenem i nie pozwolisz, żebym sama. Więc mówisz: „Won, dziecino”.

Powinienem pamiętać, przed kim stoję. Wszystkiego oczekiwałem po tej rozmowie, tylko nie własnego śmiechu.

Opanowałem się po kilku sekundach. Gdybym stał jak ona, ze słońcem za plecami, może nawet nie byłoby niczego widać.

Kierowca uporał się z zawracaniem; wychylił się, demonstrując gotowość do dalszej jazdy. Skinąłem na Kaśkę.

– No, zmykaj. Nocą naprawdę bywa tu niebezpiecznie.

Już rozumiała. Ale pogodzić się z faktami nie zdążyła.

– To ja – ściągnęła okulary i nieco błazeńskim ruchem rozłożyła ręce, jak ktoś mówiący:

„Proszę, obejrzyjcie mnie sobie”. – Sosnowska Katarzyna, klasa C. Nie poznajesz?

Chciałbym nie poznawać. Chciałbym, by ważyła sto kilo, malowała włosy na fioletowo i skręcała w durne loczki. Albo przynajmniej przyjechała tu trochę wcześniej, względnie dużo później. Nie w chwili, gdy zmagałem się z ochotą wykrzyczenia „wróć, Patrycjo!”.

– Poznaję – rzuciłem drętwo. – Zostaw mi swoje namiary; niedługo będę w brygadzie…

Możemy pogadać.

Byłem szczery i spontaniczny jak zawodowy dyplomata. Nic dziwnego, że jej twarz zastygła w sztucznie beznamiętnym grymasie.

– Mam tu przepustkę od waszego szefa sztabu – zwróciła się do wartownika, rozpinając plecak. – Pokazać?

– Nnnie… – zmieszał się. Zerknął na mnie, potem machnął w kierunku budynków. – Jak już, to porucznikowi. Powinien być w dyżurce. Pan plutonowy… yyy… zaprowadzi?

Zdołałem zaskoczyć oboje.

– Ani mi się śni. – Wyzywająco skrzyżowałem ręce na piersi, przegradzając sobą środek drogi. – A ty stąd zaraz wyjedziesz, Kaśka. Dla dobra wszystkich, z własnym na czele.

Nigdy nie widziałem jej rozzłoszczonej, zdenerwowanej czy po prostu w marnym humorze. Nasza znajomość nie sięgała tak głęboko. Nie mogłem przewidzieć, jak zareaguje.

Zresztą minęło wiele lat i nawet gdybyśmy znali się wtedy jak łyse konie, niewiele by to dało: byliśmy prawie dwa razy starsi i pewnie całkiem inni.

– Spadaj – mruknęła, robiąc skłon i przechodząc pod belką szlabanu. – I wróć, jak otrzeźwiejesz.

Zarzucała plecak na ramiona trzy razy. Chyba chciała pokazać, do jakiego stopnia jestem jej zbędny. Oczywiście bagażu miała zbyt wiele jak na demonstracyjnie niedbałe gesty i gdyby nie wartownik, pewnie przy czwartym podejściu potężny garb przewróciłby ją w końcu.

Nie kiwnąłem palcem, by jej pomóc. Była to najbardziej męska decyzja w moim życiu.

Potem wyprostowana od dumy albo nadmiaru balastu Kaśka odeszła w kierunku baraków, a ja raz jeszcze zachowałem się jak facet z krwi i kości. Zostawiłem automat tam, gdzie leżał, i poszedłem szukać wódy.

Rozdział 2

Izba żołnierska była w bazie tylko jedna, za to duża: stanowił ją cały barak numer 5.

Wzdłuż lewej ściany ciągnęły się stojaki z karabinami i oporządzeniem, wzdłuż prawej łóżka i stoły. Poszczególne drużyny poodgradzały się parawanami z brezentu, tworząc namiastki koszarowych sal. Pierwsza ścianka wydzielała wartownię. Jej wyposażenie ograniczało się do stołu z gromadką taboretów i telefonu. Leżanek dla zmiany odpoczywającej nie było: spała we własnych łóżkach. Przy stole czekało na swą kolejkę czterech chłopaków ze zmiany czuwającej.

Grali w karty i nie zwrócili na mnie uwagi.

Była pora kolacji, co tłumaczyło panującą w ogromnym pomieszczeniu pustkę. Minąłem kilka żelaznych łóżek, zasłanych nieco mniej starannie niż w prawdziwych koszarach, lecz i tak uderzająco porządnych na tle ścian z surowych bloczków betonowych, dotarłem do brezentowego parawanu oddzielającego trzecią drużynę od drugiej. Dalej kwaterowali moi saperzy, a jeszcze dalej, na samym końcu budynku, ulokowano regał z podręczną artylerią: w uchwytach stały trzy rury granatników RPG-7, a na dole, niczym buty w szafce, czekały torby z amunicją.

Za parawanem siedział szeregowy Grześkowiak. Zwolniłem, zaskoczony jego widokiem.

Głupia reakcja: ostatecznie to właśnie do niego miałem interes.