Выбрать главу

Zeskakując z krzesła, pomyślałem, że na dobrą sprawę wcale nie musieliśmy spędzać nocy w jednym łóżku. I że w jakimś sensie wykorzystałem Kaśkę.

– Chcesz? – Czekała na mój powrót z otwartą butelką w ręku. Usiadłem, wziąłem, łyknąłem.

– Właściwie jak trafiłaś do tej „Jagienki”? – Cholera, obchodziło mnie to w tej chwili jak plony ryżu w Bangladeszu. – To chyba warszawskie pismo?

Zawahała się, uśmiechnęła gorzko, uniosła dłoń i rozchyliła dwa palce w nieco już przykurzonym geście. „V” jak „victory”. Symbol opozycji. Już nawet nie pamiętałem, czy dopiero tej zwycięskiej, pijanej radością wygranych w 1989 wyborów. Z nią w każdym razie nigdy mi się nie kojarzył. Błąd.

– A – pokiwałem głową. – No tak. Zapomniałem, że twój wujek… Dawni koledzy z „Solidarności”?

Popatrzyła na mnie, jakby zdziwiona, lecz niemal od razu także skinęła głową.

– Owszem. Też. – Nie miałem zamiaru drążyć tematu, ale chyba tego nie wyczuła. I zmieniła go sama. Dość drastycznie. – Mam pomysł, Adam. Potnij to w diabły. Potnij most.

Nie zdążyłem zareagować.

Syrena alarmowa okazała się szybsza.

*

Wystartowałem błyskawicznie, ograniczając przygotowania do krótkiego „zostań” pod adresem Kaśki i chwytu za pas z automatem. Byłem w połowie drogi do przydzielonego nam sektora – północno-zachodni narożnik bazy, schron z worków plus trzy krótkie transzeje – kiedy dyżurny zmienił zdanie i przełączył syrenę na tryb odwołania alarmu.

Przebiegłem jeszcze kilka kroków i zatrzymałem się. Nikt nie strzelał, nic nie wybuchało; na północy, pomijając pląsy gnanego wiatrem kurzu, nic się nie poruszało.

Na południu, prawdę mówiąc, też nie bardzo. Załogi bewupów, składujące oporządzenie w pojazdach, zdążyły wybiec z Piątki i zniknąć z pola widzenia, a cała reszta kłębiła się pewnie wokół stojaków ze sprzętem. Wbicie się w hełm, kamizelkę i wszystko, co żołnierz powinien dźwigać po polu walki, musi potrwać.

Minąłem narożnik Jedynki i popatrzyłem w stronę bramy. Wartownik udawał, że ogląda przez lornetkę zachodnią połówkę widnokręgu, ale myślami był całkiem gdzie indziej: zanim BWP nadjechał z głębi bazy i wyhamował przed szlabanem, przyłapałem nieszczęśnika na trzech ukradkowych spojrzeniach w tamtym właśnie kierunku. Syrenę uruchamiał dyżurny, ale kiedy dmuchało i komputerowy skaner głupiał, to wartownicy, meldując przez radio, tak naprawdę podnosili alarm. I to oni płacili za pomyłki.

Ruszyłem w tamtą stronę. Szeregowy Kurzewski był z mojej drużyny i jeśli narozrabiał, wypadało się pokazać.

– …pomyślałem, że są razem, no i zameldowałem. No bo tak z dwóch stron naraz… Ale chyba to nie był człowiek. Straszna kurzawa, mało co widać. Dlatego nic nie mówiłem. Dopiero jak potem zobaczyłem tego na drodze…

Bruszczak słuchał jednym uchem, wodząc po horyzoncie szkłami odebranej Kurzewskiemu lornetki. Podobnie jak ja, za cały ekwipunek miał pas z kaburą.

– To Młynarczyk. – Opuścił lornetkę i posłał wartownikowi mało życzliwe spojrzenie. – Oślepłeś?

W duchu przyznałem mu trochę racji. Nawet bez pomocy szkieł rozpoznałem charakterystyczny obrys żołnierskiego popiersia z wielką kopułą kompozytowego hełmu i rozdętymi przez kamizelkę barkami. O twarzy mógłbym powiedzieć co najwyżej, że nie należy do Murzyna, ale już niesiona fantazyjnie, w poprzek karku broń nie budziła wątpliwości. Wycięta w środku charakterystyczna kolba, kwadrat magazynka. SWD. Turkmeńscy i afgańscy partyzanci też używali tego karabinu, ale w porównaniu ze zwykłym kałasznikowem był to nie lada rarytas i żaden opasany trotylem kaszaniarz, maszerujący w stronę natowskiego posterunku w przebraniu polskiego żołnierza, nie dźwigałby tak oryginalnego kamuflażu.

– No właśnie – rzucił niepewnie Kurzewski. – Tak mi się zdawało, że to kapral, i dlatego…

Bo jakby ten tam – wskazał dłonią na północ – był terrorystą, to mógłby… No, pomyślałem, że może na niego się zaczaili.

– Akurat tu, pod twoim nosem? – To nie był jego żołnierz i może dlatego porucznik ograniczył się do szyderczego pomruku. Ale pewności nie miałem. Zaraz potem zmarszczył brwi i znów uniósł lornetkę. – Co ten kretyn wyprawia?

Miał na myśli Młynarczyka, jednak póki co, potrafiłbym wytknąć kapralowi najwyżej lekceważenie burz piaskowych. W bezpośrednim sąsiedztwie bazy poza zabłądzeniem nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, którego uniknąłby, pozostając po właściwej stronie zasieków.

Snajper-desperat mógł go upolować równie dobrze przed stołówką.

Dopiero po dwóch minutach, gdy znalazł się bliżej, uświadomiłem sobie, że nadchodzi krokiem mocno zmęczonego człowieka. Nie wracał ze spaceru. Musiał wyjść dawno i zawędrować daleko, dalej niż za horyzont. A przecież nawet po naszej, teoretycznie bezpiecznej stronie horyzontu było parę miejsc, które rozsądny człowiek omija szerokim łukiem.

– Powrót z lewizny? – Silnik zagłuszył odgłos kroków; zauważyłem Szamockiego, dopiero gdy stanął obok. W ślad za nim przyszło też kilku żołnierzy, ale coś w postawie dowódcy podpowiedziało im, by trzymali się na dystans.

– Nie ty go posłałeś? – upewnił się Bruszczak.

– Ja? Ja się cieszę, jak się zapomni i odda mi honory.

Przesadzał, ale wątpię, by Młynarczyk zadał sobie tym razem fatygę, gdybyśmy stali sami. Lewa ręka kaprala przytrzymywała lufę karabinu, nonszalancko przełożonego w poprzek karku, w prawej przez cały czas trzymał lornetkę. Nie użył jej, ale była w gotowości i każdy podejrzany ruch w oddali mógł zostać błyskawicznie sprawdzony.

Zawodowiec.

Bruszczak też był zawodowcem i pewnie dlatego pasek lornetki kaprala powędrował na ramię, a brudna dłoń do hełmu. Porucznik odwzajemnił salut, obejrzał się przez ramię, krótkim, lecz wymownym gestem wskazał baraki grupce gapiów. Żołnierze pospiesznie wykonali w tył zwrot, a ja zauważyłem, że ku zwolnionemu miejscu raźno maszeruje redaktor Sosnowska, z moim hełmem pod jedną pachą, kamizelką pod drugą i aparatem obijającym się o brzuch. No, pięknie.

– Gdzie cię nosi? – Kierowca bewupa wyłączył w końcu silnik, ale nie dlatego głos porucznika zabrzmiał tak ostro w nagłej ciszy. Młynarczyk przykucnął, przeciskając się pod szlabanem. I wtedy to dostrzegłem. Chyba nie ja jeden. Obaj oficerowie znieruchomieli, a chrzęst żwiru pod stopami Kaśki ucichł jak nożem uciął.

Nic dziwnego: plama w dolnej części plecaka była duża, świeża i miała wyjątkowo paskudny kolor.

– Przepraszam, panie poruczniku. – Młynarczyk stanął z kolbą przy nodze, na pewno nie na baczność, ale też nie w pozie, która mogła kojarzyć się z wyzywającą. W jego twarzy dominowało zmęczenie, a w głosie spokój. – Nie było czasu. Zauważyłem coś i musiałem od razu reagować.

Bruszczak przyglądał mu się przez chwilę.

– Dostałeś? – zapytał cicho.

– Słucham? – Kapral wyglądał na zdziwionego.

– Masz krew na tornistrze.

Chrzęst z tyłu. Kaśka. Oczywiście nie mogła sobie darować strzyżenia uszami. Albo po prostu zabolało ją biodro: kamizelka kuloodporna potrafi dać się we znaki, jeśli taszczyć ją pod pachą jak książkę.