– Tnąc kratownice? – upewniła się. Nie zdążyłem potwierdzić. Była trochę zbyt wzburzona. – A nie pomyślałeś, mądralo, że przy odrobinie pecha strzeli ci w łeb?!
– Kasia, sama przecież…
– Bo nie wiedziałam, że tu się ludziom głowy ucina! Ale już wiem! I cofam głupią propozycję!
– Nikt mnie nie zastrzeli. Jestem im potrzebny. Jak mi odbije i zacznę niszczyć nasz złotodajny most, któreś z tych dwojga musi przybiec i przemówić mi do rozsądku.
– Albo zrobić dobrą laskę! – warknęła. Gapiłem się na nią przez chwilę, kompletnie zbity z tropu. Zaczerwieniła się trochę bardziej i gniewnie potrząsnęła ramionami. – No co? To chyba oczywiste.
Cholera. Miała rację. Każdy inny członek spisku skazany byłby na apelowanie do mego rozsądku. Patrycji pozostawał w odwodzie apel do ciała.
– Dowiedziałbym się, kto to jest – bąknąłem.
– Ten siódmy? A właściwie po co? Przecież w to wchodzisz, nie? Postanowiłeś zostać milionerem.
– Nic nie postanowiłem. Na razie myślę.
– No to myśl. A palnik zostaw w spokoju.
– Będziemy bezpieczniejsi, jeśli się dowiem, na kogo trzeba uważać.
– My? – uśmiechnęła się z szyderczym powątpiewaniem.
– Już zapomniałaś? Robisz za moją kochankę.
– I to ma być argument? Za cięciem mostu?
– Jesteś moim słabym punktem. Mogliby… to znaczy: gdyby to miało być akurat teraz, na dniach…
– Słaby punkt? Bo mnie bzyknąłeś? Nie bądź śmieszny, dobrze? To przeszło pół miliona złotych na głowę. Romeo Julię by sprzedał, a co dopiero… Jeśli już, to łeb mi utną. Tobie nie mogą, bo cię potrzebują, ale twojej panience jak najbardziej. Taki mały klaps za głupie pomysły.
– Nikt tu nikogo nie zamierza zabijać. Ile razy mam ci powtarzać, że chcemy tylko…
– Sześćset tysięcy to dobry powód, by zabijać.
– Nie ruszą cię. – Starałem się być przekonujący, ale, niestety, także dla samego siebie, więc nie zabrzmiało to najlepiej. – Jesteś moją…
Utknąłem.
– No: kim? – Nie przegapiła okazji. – Adam, nie oszukujmy się. Masz tę swoją królewnę w Stargardzie.
– Królewnę? – posłałem jej uśmiech. Miał być kpiący, ale wyszedł smętny.
– Kojarzę ją – powiedziała cicho. Jej uśmiech był idealną kopią mojego. – Z przystanku.
Drobna, zgrabna jak cholera, ciemny blond robiony na jasny. Często nosi taki młodzieżowy plecaczek. W ogóle jakaś taka… dziewczęca. Wsiada czasem obok przychodni na Szczecińskiej.
Kiedyś mnie zagadnęła; wiesz, w ramach sondy ulicznej. Faktycznie, ma w sobie to coś.
– To coś? – Ze wszystkich możliwych tematów, jakie chciałem z nią omawiać, ten był ostatni, ale nie umiałem się powstrzymać. Klasyczny przypadek bolącego zęba, trącanego językiem w głupiej nadziei, że jednak przeszło.
– Wiesz, o czym mówię.
Nie wiedziałem, a przynajmniej nie byłem pewien. Nie odważyłem się jednak zażądać wyjaśnień. Gotowa ich jeszcze udzielić. I zdołować mnie do końca autorytatywnym stwierdzeniem, że dla reszty świata Ilona Roman jest dokładnie tak niezwykła i wyjątkowa, jak ja ją postrzegam.
– Mówisz nie na temat – zdobyłem się na rzeczowy ton. – Młynarczyk nie przyniósł tej głowy z daleka. Wrócą raz-dwa. Jeśli mamy to zrobić, to już. Pomożesz mi?
Nie chciałem rozgrywać tego w ten sposób: przypierając ją do muru. Samo jakoś wyszło.
– Co mam zrobić? – Niemal warczała.
– Wyciągnąć Patrycję nad kanał. Na tę wczorajszą plażę obok mostu. Opala się tam. A czasami… no wiesz.
– Domyślam się – rzuciła przez zęby. – Ile bierze?
– Słucham?
– I daj forsę. Nie wygląda na naiwną, pewnie zażąda z góry. Nie bój się – posłała mi krzywy uśmiech. – Jak będzie naprawdę fajnie, to ci oddam ze swoich.
Chyba się zaczerwieniłem. Chyba nie od razu. I chyba domyśliła się, jaka zrodzona w wyobraźni wizja przywołała tę nadwyżkę krwi do mej twarzy. Jej uśmiech zrobił się do reszty wredny.
– Kretynka – mruknąłem.
– Też genialny nie jesteś. A niby co mam jej zaproponować, żeby ze mną poszła? Spacer?
– Jesteś dziennikarką. Powiedz, że chodzi o wywiad. Mamy tu mundurowych Polek jak na lekarstwo. Nic dziwnego, że pani redaktor z babskiego pisma się nią zainteresuje.
O dziwo, bez słowa skinęła głową. Wstała, zdjęła z wieszaka swoją czerwoną czapkę, nasunęła nisko na czoło.
– Nie wiem, jak długo ją przetrzymam – mruknęła, nie patrząc na mnie. – Nie lubi mnie.
Sprężaj się.
Rozdział 11
Wiatr osłabł i naprawdę gęsty obłok kurzu kończył się na wysokości kolan. Musiałem czekać, aż dwie kobiece sylwetki znikną mi z oczu. Pochłonęło je dopiero zagłębienie kanału – widoczność była przygnębiająco dobra. Zastanawiałem się nawet, czy nie zrezygnować ze szlifierki kątowej na rzecz palnika, w końcu jednak wywlokłem z magazynu wózek z kablem i ruszyłem śladem dziewczyn. Szybko i wolno zarazem. Chciałem czym prędzej zanurkować w wykopie, by zejść z oczu Patrycji, a z drugiej strony bałem się ryzykować, że Numer Siódmy zwyczajnie przegapi moje manewry. W odwodzie był oczywiście wywołany przez szlifierkę hałas, ale wolałbym jej nie uruchamiać. Wiało od zachodu i Patrycja mogła się zorientować szybciej niż ten, na którego polowałem.
Po paru minutach kręcenia się między zalegającymi dno wykopu kratownicami wiedziałem już, że optymistyczne założenia wzięły w łeb. Siódemka albo niczego nie zauważył, albo uznał, że sytuacja nie dojrzała do interwencji. Trochę za późno przypomniałem sobie, że spawarka elektryczna, którą też mieliśmy na stanie, wymaga dokładnie tego samego kabla zasilającego. Ktoś mało podejrzliwy mógł wziąć moje przygotowania za wstęp do uczciwej pracy.
Chcąc nie chcąc, włączyłem szlifierkę. Na chwilę. Poznęcałem się nad końcówką jakiegoś kątownika i ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz.
Nic. Żadnego śladu życia, ani wśród odległych krzaczków nad kanałem, ani dużo bliżej, między barakami.
Wróciłem na dół i na serio zabrałem się do roboty.
Dźwigar numer jeden, ten znad przyszłej bramy, padł ofiarą zimnej krwi, względnie gapiostwa faceta, który miał mnie mieć na oku. Akcja sabotażowa musiała wyglądać wiarygodnie. Była sobota, czas relaksu; jako jedyny w bazie, a może i całym naszym kontyngencie, miałem na wyłączność niebrzydką, polską dziewczynę – a wyżywałem się na stali.
Pół tuzina Bogu ducha winnych, bezinteresownie ciekawskich żołnierzy mogło tu przyjść i pogapić się na takiego frajera, więc krojenie na plastry luźno leżących profili nie wchodziło w rachubę. Numer Siódmy musiał uwierzyć, że niszczę coś wartościowego.
Kratownica znad bramy miała leżeć na murze. Zespawaliśmy ją ze słabszych elementów i w charakterze mostowego dźwigara byłaby bezużyteczna. Wyglądała jednak podobnie i miałem nadzieję, że Siódemka da się nabrać.
Nadziei i kratownicy starczyło mi na parę minut. Kiedy poszatkowany dźwigar legł ostatecznie na piasku, a końcówka tarczy rozpadła się na jakimś kamieniu, dałem za wygraną, usiadłem na stercie żelastwa i po prostu czekałem. Niedługo, trzeba przyznać. Kaśka pojawiła się zaraz potem. Sama, ale nie odczułem ulgi z tego powodu. Pobojowisko wokół mnie stanowiło jaskrawy dowód zdrady i brak Patrycji u jej boku nie miał już znaczenia.
Zbiegła na dół. Przedtem też biegła: pierś wyraźnie jej falowała, a w głosie słychać było zadyszkę.
– I co? Był? – Pokręciłem głową. – Nie?
Wyglądała na zawiedzioną. Przez chwilę. Bo zaraz potem rozczarowanie ustąpiło miejsca głębokiej trosce.