– Daj sobie z nimi spokój. Z obiema. Jak dobrze pójdzie, będziesz bogaty. Lepsze dziewczyny ustawią się w kolejce. Dziesięć lat mniej, zero dzieci.
– A jak pójdzie źle?
– Pytasz o seks? Albo chłopaki, albo robaki. – Chyba doszukał się pytania w moim wzroku, bo dodał: – O nas wszystkich mówię. Ktoś zacznie strzelać i…
Miał rację. Niby rozumiałem od samego początku, ile ryzykujemy, ale czasem potrzebny jest taki lodowaty prysznic. Zdałem sobie sprawę, o co tak naprawdę prosi Kaśka. To mógł być ich ostatni raz.
– Pozwól jej pogadać z małą – popatrzyłem mu w oczy.
– Chudzyński mnie zabije – uśmiechnął się blado.
– Stój obok, słuchaj. Dobrze wiesz, że niczego nie ryzykujemy. Jest matką. Chce po prostu…
– Ryzykujemy? – przerwał mi. – My? Czy to znaczy, że dalej jesteś z nami?
Nie powiem, bym przygotował się do tej rozmowy. Kaśkę nosiło, bałem się, że pogna do dyżurki i zacznie tłuc każdego, kto stanie między nią a terminalem. Ale to jedno zdążyłem sobie przemyśleć.
– Dopiero teraz jestem z wami. Dopiero teraz.
Rozdział 12
Wróciła późno. Wiedziałem, że to wina kolejki do łącza satelitarnego: Wojsko Polskie oszczędzało, na czym się da, i w takie jak to, melancholijne weekendowe popołudnie, gdy stęsknieni żołnierze pchali się do aparatów, trzeba było odczekać swoje. Czekała więc. Najpierw przed dyżurką – widziałem ją raz i drugi przez okno – potem, gdy wywiało z niej nadwyżki złości, pewnie w środku. Położyłem się w butach na łóżku, zamknąłem oczy i próbowałem wmówić sobie, że wszystko skończy się dobrze.
Od rana nikt nie odsłonił okna, dmuchało, barak numer 3 zasłaniał te resztki dziennego światła, które przenikały przez tumany kurzu. No i nie miałem odwagi patrzeć w jej stronę.
Dopiero kiedy po raz drugi pociągnęła nosem, zdałem sobie sprawę, że płacze.
– Kasia? – Przycupnęła na brzegu łóżka Grzywacza: skulona bryłka nieszczęścia. – Co się stało?
– Nie… nie dzwoniłam.
Wstałem, podszedłem do niej. Nie uniosła głowy.
– Nie pozwolił ci? – Zanim dłonie zacisnęły się w pięści, rozsądek przebił się do głosu. – Bruszczak?
BWP wrócił całe wieki temu, ale byłem zbyt zdołowany, by zaprzątać sobie nim głowę.
Dopiero teraz przyszło mi na myśl, że kręcący się po dyżurce porucznik może być z punktu widzenia Szamockiego niepożądanym świadkiem rozmowy matki z córką. Nagły atak płaczu, jedno „kocham cię” za dużo, mogły zaintrygować dowódcę, a Kaśka, gdyby jej już puściły nerwy, mogła zacząć mówić.
– Czekaliśmy na dostęp i… Jak w końcu… – Przykucnąłem na wprost jej kolan, próbując zajrzeć pod grzywkę. – Powiedział, żeby podać numer. I ja… uciekłam. – Uniosła twarz. Policzki miała suche, ale oczy faktycznie pełne łez. – Adam, proszę cię. Proszę, Adaś…
Nie brałem jej za dłonie: to one same poszukały schronienia w moich.
– Ale dlaczego? Co się stało?
– Nie narażaj jej. Nie mogłabym żyć, gdyby… – Głos jej trochę drżał, ale teraz, gdy nadeszła pora działania, generalnie wzięła się w garść. – Obiecaj mi, że nie zrobią Zosi krzywdy.
Obiecaj mi to.
Za ścianą, porykując na niskim biegu, przesuwał się któryś z bewupów. Dobrze. Mogłem mówić głośniej, dzięki czemu to, co mówiłem, brzmiało bardziej stanowczo.
– Nikt jej nie tknie. Założę się, że nawet nie pomyśleli… Nie słyszałaś? On nawet nam nie groził, a co dopiero… Po prostu nas sprawdzali. Ciebie i mnie. Czy jesteśmy na tyle blisko, że będziesz mnie kryła. I czy dasz się kupić. Więc Szamocki pochwalił się wiedzą. Zrozum: to nie mafia. Trafił się klient, chcą opchnąć trochę towaru z państwowego magazynu. Połowa Polaków to zrobi, jeśli nadarzy się okazja. Po PRL-u nam zostało, zaborach. A teraz jeszcze po tej złodziejskiej prywatyzacji. Ale krzywdzić dziecko? – Odczekałem chwilę i dodałem z bladym uśmiechem: – Mogłaś z nią spokojnie pomówić.
Popatrzyła na mnie z nadzieją i wahaniem przebijającym się spod łez. Potem jej spojrzenie powędrowało do tyłu, ku workowej ścianie oddzielającej nas od magazynu. Wstała nieoczekiwanie i nie puszczając mej ręki, ruszyła do drzwi. Wyszliśmy przed barak. Powlokłaby mnie dalej, na środek placu oddzielającego oba szeregi budynków, ale na szczęście akurat pośrodku zaparkował wóz dyżurny. Jego prawy błotnik niemal ocierał się o słup masztu flagowego. Silnik terkotał na jałowym biegu.
– Nie przesadzaj. Nikt nas nie podsłuchuje.
– Łatwo ci mówić. Nie masz dzieci. – Nie próbowałem dyskutować, i dobrze zrobiłem. – Przepraszam. Ale matkowanie ogłupia. Nic, tylko się boisz, wyobrażasz Bóg wie co. – Odetchnęła głębiej. – Jest z Tomkiem. Nasze mieszkanie przepadło, nowego nie kupił… Nie tak łatwo ich znaleźć. Pomyślałam, że jak podam numer, to ci twoi kumple dojdą po nim do Zosi. A może jeszcze nie doszli.
– Rozumiem. – Nie powinienem tego mówić, ale należało jej się. – Mądrze zrobiłaś. – Posłała mi czujne spojrzenie. – Dmuchanie na zimne nikomu nie zaszkodzi. Nic jej nie grozi, ale dla własnego spokoju…
Milczała przez chwilę. Po drugiej stronie placu ktoś zamykał i otwierał drzwi Piątki.
Chyba trzeci raz z rzędu. Pewnie z winy wiatru. Dmuchało na tyle mocno, że nie potrafiłem rozpoznać, kto to taki. Zresztą gogle, kapelusz…
– Mnie zaszkodziło – powiedziała cicho Kaśka. – Palec bym sobie ucięła, żeby z nią choć przez chwilę… Najchętniej bym się urżnęła do nieprzytomności.
– Nie mamy czym – uśmiechnąłem się blado.
– Nie bój się, nawet gdyby było… Muszę być trzeźwa.
Człowiek w goglach i kapeluszu wykonał ruch, jakby wycierał szmatką powierzchnię drzwi, obejrzał się, znieruchomiał na moment. Dopiero teraz zauważyłem, że w drugiej dłoni, blisko twarzy, trzyma coś, co wygląda na doręcznego radmora. Pewnie któryś z nowicjuszy.
Jedna z instrukcji żołnierskiego BHP mówiła, by podczas burz piaskowych nie oddalać się od miejsc zakwaterowania bez nadajnika.
– Chodź – pociągnąłem ją lekko. – Bo oślepniesz od tego kurzu.
Ten z naprzeciwka też zrejterował przed niesionym z pustyni tumanem. Wróciliśmy do baraku.
Leżała na łóżku Grzywacza i udawała, że śpi. Albo i nie udawała: czułem, że sobie pochlebiam, wiążąc tę ucieczkę pod tarcze powiek ze swoją osobą. Chciałem położyć się obok – choć tyle – ale nie uzbierałem dostatecznie wiele odwagi.
Obcy człowiek. Sprężyny łóżka zaskrzypiałyby pod moim ciężarem, a ona uniosłaby powieki i…
Nie znalazłbym pod nimi ciepła.
Wziąłem ręcznik, poszedłem pod natrysk. Ogoliłem się czort wie po co, wyszedłem przed barak. Minęła osiemnasta, Sławek powinien zaczynać następną dwugodzinną kolejkę. Mrużąc oczy, odszukałem rozmazaną pylastą otoczką sylwetkę bewupa: stał za wykopem, w miejscu, skąd wzrok sięgał dalej.
Ruszyłem w tamtą stronę.
Sławek wyjrzał z wieży i śledził mnie spojrzeniem na dystansie dobrych pięćdziesięciu metrów. Mimo wiatru w oczy i jednoznacznej instrukcji Bruszczaka, który zabronił wychylania spod pancerza choćby czubka palca.
Wszedłem do środka przez tylne drzwi. Czekał już na końcu ławki, obok złożonego oparcia fotela dowódcy.
– Coś się stało? – zapytał.
– Nic.
Siedzieliśmy w milczeniu. Niesiony wiatrem piasek szeleścił cichutko, trąc o pancerz.
– Był ranny – mruknął. – Ten facet od Młynarczyka, wiesz… W nogę. Miał opatrunek.
– Daleko stąd go dopadł?
– No. Ze trzy kilometry, kawałek od drogi. W wąwozie. Niezła kryjówka i bronić się można. Ale chyba nie walczył. Nie znaleźliśmy broni ani łusek.