Usiadłem tyłem do łóżka Grzywacza, włączyłem lampkę, wyjąłem notatki i zacząłem sprawdzać, czy dźwigary wytrzymają. Po raz setny, ale nic lepszego nie przychodziło mi do głowy. Od kalkulatora oderwał mnie zgrzyt zawiasów.
– Nie przeszkadzam. – Szamocki posłał wymowny uśmiech w stronę zajętego łóżka. – Oddaję i już mnie nie ma.
Położył na stole mały aparat fotograficzny i faktycznie wyniósł się błyskawicznie. Przez chwilę spoglądałem tępo na srebrne cacko.
– Pożyczył – dobiegł z tyłu stłumiony głos Kaśki. – Jak się kąpałeś.
No proszę: zauważyła. Ciekawe, czy pociągnęła myśl dalej i zadała sobie pytanie, po jaką cholerę włażę pod prysznic w środku dnia.
– To twój?
– Mam dwa. Ten jest cyfrowy.
Przypomniało mi się, co Młynarczyk mówił o identyfikacji zwłok.
– I dobrze – uśmiechnąłem się blado. – Bruszczak musiał uznać, że nie zatuszuje tego numeru z obciętą głową. Czyli niedziela upłynie pod znakiem żandarmerii. No i ta ciężarówka z amunicją… Pewnie zafundują nam nocny rozładunek. Tak czy tak ze skoku nici. Będziesz mogła bezpiecznie wyjechać.
Zmierzchało, a jedno okienko na takie duże pomieszczenie to tyle co nic. Patrzyła na mnie i tylko tyle udawało mi się wyłowić z półmroku. Blask lampki jedynie pogłębiał zalegającą po kątach czerń.
– Tak będzie lepiej – powiedziała cicho.
– Pewnie.
– Jestem jak kula u nogi. A ty będziesz potrzebował… no, musisz się maksymalnie sprężyć. – Miała rację, ale nie potrafiłem jej tego powiedzieć. Chyba uśmiechnęła się i chyba był to smutny uśmiech. – Prześpij się. To pomaga.
Rozdział 13
Nie wiem, co mnie zbudziło. Raczej nie generator. Zdążyłem sprawdzić, że minęła północ, przypomnieć sobie, dlaczego śpię w ubraniu, i nawet ponasłuchiwać przez chwilę w nadziei, że winowajczyni obniży chrapaniem swoje wysokie notowania. Leżała na wznak i miała parę kilo nadwagi. Gdzieś chyba wyczytałem, że grubsi częściej chrapią.
Ona nie chrapała. Podle i okrutnie ocierała się o doskonałość. Upewniłem się w tej kwestii i dopiero wtedy dotarło do mnie, że przez cały czas musiałem odfiłtrowywać terkot silnika, dobiegający od strony baraku numer 3.
Generator warczał tak całymi dniami i po pewnym czasie człowiek przestawał go słyszeć – ale noce to co innego.
Leżałem jeszcze chwilę. Próbowałem zasnąć. Bez przekonania, bo nie upilnowałem myśli, zahaczyły o Ilonę i teraz musiałem się pomęczyć przynajmniej z godzinę. Czasem trwało to do świtu, ale krócej niż godzinę chyba nigdy.
Usiadłem na łóżku, wciągnąłem buty, nie sznurując ich, poszedłem po pastę i szczoteczkę do zębów. Nie starałem się hałasować, miałem jednak cichą nadzieję, że Kaśka obudzi się, popatrzy w moją stronę i bez słowa uniesie koc.
Noc to pora naiwnych marzeń.
Wyszedłem z baraku. Było zimno, głośno i ciemno. Coś się nie zgadzało, ale aż do drzwi łazienki głowę miałem zaprzątniętą odwiecznym pytaniem, czy Ilona sypia w piżamie, czy koszuli, więc ignorowałem dyskretne dzwonki alarmowe.
Dopiero szukając po omacku włącznika światła, doznałem objawienia.
Światło. Mieliśmy w bazie jedną z kilku zaledwie wielkich terenowych ciężarówek, jakimi dysponował polski kontyngent, i wszystko wskazywało na to, że dowództwo zażąda jak najszybszego jej zwrotu. Czyli, inaczej mówiąc, nocnego rozładunku. Nic nowego – ciągników siodłowych naprawdę rozpaczliwie brakowało i pamiętałem parę podobnych akcji.
Tyle że od blasku reflektorów aż oczy wtedy bolały.
Teraz żaden się nie palił. Standardowe nocne oświetlenie – i nic ponadto.
Zawróciłem przed próg. W dobrym momencie.
Zza narożnika Dwójki wyłoniła się rozmazana półmrokiem bryła wózka widłowego. Nie widziałem szczegółów, ale pełna skrzynek paleta to nie szczegół. Patrzyłem z niedowierzaniem, jak cichobieżna, napędzana gazem sztaplarka skręca przed wrota Piątki, nieruchomieje na chwilę i niemal od razu cofa się energicznym zrywem, lżejsza o kilkaset kilogramów przewożonego na widłach ładunku.
Nie wiem, dlaczego też zacząłem się cofać. To nie był strach. Nie bałem się, a już na pewno nie o siebie, i na zdrowy rozum powinienem raczej ruszyć na południe, w stronę placu i drzwi swojej kwatery. Do Kaśki. Chyba zdecydowało usytuowanie wejścia do łazienki: bliżej północnego narożnika. Czułem, że muszę pomyśleć, a tam, za szczytową, spoglądającą ku pustyni ścianą, byłoby mi łatwiej.
Gdzieś na wschodzie ryknął uruchamiany silnik bojowego wozu piechoty. Nic nadzwyczajnego: najrzadziej raz na każdą zmianę dyżurny BWP miał obowiązek zmieniać pozycję.
Nie było powodu, by wartownik z północno-zachodniego schronu wyskakiwał nagle zza worków i gnał w tamtą stronę.
Znikł mi prawie od razu z oczu, przesłonięty narożnikiem baraku, ale chyba dopatrzyłem się czegoś nietypowego w przygarbionej sylwetce. Albo po prostu wpadłem w panikę.
Pobiegłem w kierunku workowego szańca.
Miał solidne ściany, dobrze wyprofilowane strzelnice i kupę amunicji w środku. Niekiedy czekał tam w pogotowiu karabin maszynowy, a dzięki końcówkom kabli, szkicowi przedpola i zapalarce można było stamtąd szybko odpalić kilkanaście różnego typu min, ulokowanych na strategicznych kierunkach. Schron budził zaufanie i pewnie dlatego pobiegłem akurat tam.
Nawet nie pomyślałem, że znajdę coś takiego.
Przy szlabanie paliła się latarnia. Jej blask wpadał przez północną strzelnicę, a ja nie zdążyłem użyć włącznika w łazience i wciąż dobrze widziałem po ciemku. Zorientowałem się więc od razu. Chyba nawet go rozpoznałem.
Szeregowy Kurzewski. Był pewnie równie blady jak tam, przy szlabanie, obok obciętej nożem ludzkiej głowy. Jego głowie też niewiele brakowało, by odpaść od ciała: pod podbródkiem ziały wilgotną czernią upiorne, drugie usta, wielkie jak radosna gęba któregoś z muppetów. Na ich dnie dopatrzyłem się nawet kręgosłupa. Rana nie mogła być aż tak głęboka – kołnierz kamizelki kuloodpornej utrudnia podrzynanie ludziom gardeł – ale tak to zapamiętałem.
Co było potem, zapamiętałem znacznie gorzej. Ocknąłem się przy narożniku Jedynki, z karabinem w ręku. Kieszenie wypychały zapasowe magazynki, więc chyba nie zgłupiałem – po prostu wyłączył mi się jakiś obwód w mózgu.
Ruszyłem w poprzek placu. Beryla zwyczajnie niosłem: nie sprawdziłem nawet ustawienia bezpiecznika. Nie chciałem do nikogo strzelać. Chciałem się obudzić z koszmaru.
Sztaplarka znikła. BWP wyjeżdżał z otoczonego murkiem parkingu i dopiero widząc jego manewry, zdałem sobie sprawę, że to nie ten wyznaczony do dyżuru.
Poza tym było cicho i spokojnie.
Wszyscy spali. Kaśka spała, leżąc na wznak i nie chrapiąc. Ilona spała – może w piżamie, może w koszuli nocnej. A może nago, u boku szczęśliwca, który wpadł w oko Panu Bogu i wygrał główny los na najważniejszej z loterii.
Pomyślałem o niej i nagle poczułem ulgę.
Cokolwiek stanie się tej nocy, przyniesie zmianę. Kula w łeb przyniesie zmianę. Pół miliona złotych przyniesie zmianę. Cokolwiek się stanie, będzie inaczej, a to znaczyło, że będzie lepiej – bo gorzej być nie może.
Zrobiła z moim sercem to samo, co nóż z gardłem Kurzewskiego.
Skręciłem w stronę baraku numer 2. Nie biegłem. Jeśli to miała być kula, chciałem dać jej szansę.
Nikt nie strzelał. Wszedłem do środka, pochyliłem się nad łóżkiem Grzywacza.
– Kasia… Kasia, wstawaj. Kaśka!