Выбрать главу

Siedział z nogami na sąsiednim taborecie i bazgrał w zeszycie. Nie przebywaliśmy w koszarach, ale obaj byliśmy mniej więcej w mundurach i tak swobodna poza nie bardzo pasowała do kontaktów na linii plutonowy-szeregowy. W pierwszym odruchu omal nie zabrał nóg, przemyślał jednak sprawę i zrezygnował z tego.

– Jest Sławek? – skinąłem ku dalszym rejonom baraku. Moją prywatną receptą na takich bezczelnych młodzieńców było odgrywanie zabieganego i pochłoniętego własnymi sprawami.

Ktoś taki zwykle nie zwraca uwagi na daleką od regulaminowej postawę szeregowych. Żałosne, ale przynajmniej nie stosowałem tej metody w kontaktach z podwładnymi. On moim podwładnym nie był. Bogu dzięki.

– A który to? – Nie wykopałem mu taboretu spod kopyt, no i proszę: od razu poczuł się dwa razy bardziej pewny siebie. Wyciągnąłby się może nawet do granic leżenia, dając mi odczuć, jak dalece nie przejmuje się takim ni to trepem, ni cywilem, ale kiedy się siedzi na standardowym taborecie koszarowym i w charakterze oparcia wykorzystuje goły mur, nie bardzo da się to zrobić.

– A ilu znasz?

– W naszym plutonie?

– Nie, na łodziach podwodnych. – Zirytował mnie i pewnie dlatego podjąłem niełatwą inicjatywę. – A zresztą mniejsza… Ciebie szukam. Sławek mówi, że miewasz alkohol.

– Ja?! Fornalskiemu się chyba przyśniło!

– Nie rozumiemy się – powiedziałem polubownym tonem. – Chcę kupić, nie konfiskować.

Od nalotów jest porucznik.

Zainteresowałem go na tyle, że zestawił nogi na zastępujące posadzkę klepisko i odłożył pełen rachunków zeszyt. Nie lubiliśmy się raczej, ale biznes to biznes.

– Powiedział, że sprzedaję wódkę? – zdziwił się fałszywie. – Fakt: raz czy dwa podrzuciłem chłopakom zakupy z miasta; może i jakaś flaszeczka się trafiła, ale żeby zaraz sprzedawanie… Za ich kupowałem.

– To teraz kup za moje. Połówkę. Dorzucę na piwo.

– Na piwo? – skrzywił się, ni to kpiąco, ni boleśnie. – Chyba że plutonowy o zgrzewce mówi.

– Drogi jesteś. – Nie skomentował, jak na zahartowanego kapitalistę przystało. – Dam dychę.

– Za dychę to Radosna pierś pokazuje.

– Radosna? – Wiedziałem, o kim mówi, trudno było nie zgadnąć, ale tego przezwiska jeszcze nie słyszałem.

– No wie plutonowy – posłał mi poufały, samczy uśmieszek, jeden z tych, za które kobiety powinny mieć prawo walić tasakiem w łeb i wychodzić uniewinnione z sądu zaraz po pogrzebie durnego ćwoka. – Kumpela po stopniu. Właściwie miało być Półradosna, bo nie od ucha do ucha, tylko z jednej strony, ale jakoś…

Pomyślałem, że gdyby powiedział coś takiego o Kaśce, dostałby taboretem. Potem pewnie poszedłbym siedzieć, ale byłem dziwnie mocno przekonany, że tak by się to skończyło.

Za Patrycję też mu się coś należało, przynajmniej porządne ustawienie w pionie, lecz właśnie dlatego, że gotów byłem zaryzykować sąd polowy, zrobiłem dobrą minę do zlej gry – Skoro sprawy zaszły tak daleko, chyba naprawdę na gwałt potrzebowałem jego usług.

– Niech będzie zgrzewka. Ale towaru potrzebuję na już.

Skinął łaskawie głową.

– Po kolacji. Dostawa do domu.

Wyszedłem przed barak. Musiałem odetchnąć świeżym powietrzem. W południowej części Kara-Kum, nawet wiosną, trudno mówić o czymś takim jak świeże powietrze, dopóki słońce widać nad horyzontem, ale krótka rozmowa z Grześkowiakiem pozwoliła mi inaczej spojrzeć na tę kwestię.

Stałem więc przed barakiem numer 5, gapiąc się bezmyślnie na drzwi swej kwatery, czyli na południową, szczytową ścianę baraku numer 2. Było to wyjątkowo głupie, i to bynajmniej nie dlatego, że oba budynki stały naprzeciw siebie oddzielone końcem drogi z delty, przez co nie było tu teraz ani skrawka cienia. Pot spływał ze mnie i tak, niewielka różnica. Problem w tym, że był to sam środek bazy i stercząc tu, natychmiast rzucałem się w oczy.

– Panie plutonowy! – W bocznych drzwiach Szóstki pojawił się dyżurny z opaską na rękawie. – Dowódca prosi!

Barak numer 6 był ofiarą nagłego zgonu ZSRR. Dach niedoszłej owczarni dociągnięto tylko do połowy planowanej długości budynku, obniżające się stopniowo ściany niewiele dalej.

W miejscu brakującego kawałka budynku urządziliśmy parking. Szedłem właśnie w kierunku dyżurnego, gdy za jednym ze stojących tu bojowych wozów piechoty mignęła mi głowa Sławka.

Gdybym przed wejściem do baraku żołnierskiego rozejrzał się uważniej, zaoszczędziłbym ze trzy puszki piwa. Grześkowiak, wytrawny kupiec, umiał dostosowywać ceny do możliwości nabywcy.

Cóż, przepadło. Ale pozostawała jeszcze jedna sprawa.

– Sławek! – Był sam, lecz wolałem nie kusić losu. Odezwałem się półgłosem, dopiero gdy byliśmy całkiem blisko. – Nie wiesz, kiedy to będzie?

Brudna chustka, którą przecierał czoło, znieruchomiała.

– Chodzi ci…? No przecież mówiłem: żadnych szczegółów. Mamy być gotowi i czekać.

Jakieś problemy? – Ruchem kciuka w tył, ku wschodnim peryferiom bazy i kanałowi dał do zrozumienia, o jakich problemach myśli.

– Nie, nie; wszystko gra – westchnąłem. – To na razie. A ty nie idziesz jeść?

– Ta krowa znów nie chciała odpalić. Muszę dłubać.

Pokiwałem współczująco głową i ruszyłem wzdłuż ściany. Z góry, przez powybijane szyby umieszczonych tuż pod dachem okien, wylewał się gwar młodych, męskich głosów, stukot sztućców i zapach smażonej cebuli.

Przed samymi drzwiami przypomniałem sobie, że moja bluza została wraz z automatem pod wiatą. Pomyślałem, że powinienem po nią wrócić, a potem wszedłem do budynku.

Podobnie jak przydzielona szeregowym Piątka, został podzielony na mniejsze pomieszczenia, ale zrobiono to porządniej. Na prawo od wejścia ściana z desek odgradzała od stołówki pomieszczenie dyżurnych, centrum dowodzenia, kwatery oficerskie i areszt. Na wprost stała kontenerowa chłodnia, a w północnym końcu, oddzielona murem od parkingu, na którym tyrał Sławek, rozlokowała się kuchnia. Cała reszta pomieszczenia pełniła funkcję jadalni i świetlicy, wobec czego zgromadzono tu kilkanaście kwadratowych stolików w asyście odpowiedniej liczby taboretów, półkę z gazetami, komputer i wieżę multimedialną. Wieża składała się z piramidy skrzyń dźwigających telewizor, magnetowid i radiomagnetofon.

Niewielkie okna ulokowane wysoko pod dachem nawet w południe wpuszczały znikomą ilość światła i pomieszczenie bardziej przypominało stylizowaną na garaż dyskotekę niż fragment koszar. Ale to były koszary. Kiwający na mnie Bruszczak nie omieszkał o tym przypomnieć.

– W bieliźnie do stołu? – zapytał, ledwie podszedłem do wskazanego krzesła. – Co sobie o nas goście pomyślą?

Sam byłem ciekaw. Goście, sztuk jedna, nie raczyli obejrzeć się i przywitać uprzejmym uśmiechem kolejnego stołownika. Przyjaznym machnięciem widelca pozdrowił mnie jedynie siedzący obok porucznika Czarek Szamocki alias Watman. Też porucznik, choć nie było tego chwilowo widać. Był z mojego rocznika i może dlatego podobnie jak ja nie połyskiwał przy stole pagonami. Trzy gwiazdki to więcej niż cztery belki, ale też ciut za mało, by zadawać szyku w trzydziestym czwartym roku życia. Tak się składało, że był także z rocznika Kaśki – ich z kolei łączyło zamiłowanie do szortów i barwnych koszulek. Na szczęście jako szarooki blondyn preferował błękit i przynajmniej pod tym względem nie pasowali do siebie. Na szczęście – właśnie tak. Chciałem się jej pozbyć, ale póki tu była, czułem się uprawniony do bezinteresownej zazdrości. I pomyśleć, że to kobiecej logiki wszyscy się czepiają.

– Goście już nas widzieli w bieliźnie. – Zazwyczaj unikałem tego typu odzywek przy Bruszczaku, tym razem jednak trochę za mocno szumiało mi w głowie. Od piwa i pytań bez dobrych odpowiedzi. No i od niej. Głównie od niej.