Nie odpowiedziała: skoczyła w stronę wozu i znikła, zatrzaskując za sobą drzwi.
Szamocki pchnął mnie do tyłu, złapał Kaśkę, pociągnął w stronę ogrodzenia. Trzymała się za twarz, ale już tylko jedną ręką. Nie pluła zębami.
– Znasz angielski? – Doszliśmy do połowy długości baraku, nim zrozumiała, że to do niej, i wymruczała coś niewyraźnie. – A rosyjski?
– Zabijecie ich?
– I prowadzi bewupa – wtrąciłem się. – W razie czego…
– Nikt nie zginie, ale masz robić to, co każę. Jasne? Dokładnie to i nic więcej. Słyszysz, Kaśka?
Kiwnęła głową. Słyszała. Zrozumienia i akceptacji nie byłem już taki pewien.
Pod osłoną rządka latryn dopadliśmy ściany Dwójki. Zza zachodniego narożnika dobiegał warkot silnika i kiedy ruszyliśmy dalej, uznałem, że Szamocki zamierza skryć się pod pancerzem. Może i zamierzał, ale nie zdążyliśmy.
Gdy wyjrzałem zza węgła, BWP zrywał się do szarży, a z okna Piątki wypadał kolejny żołnierz. Dwa karabiny waliły wzdłuż ściany, obrabiając południowy narożnik, a pod ich osłoną trzech czy czterech ludzi opuszczało barak. Wszędzie kłębił się kurz – wcześniej sypnęli szczodrze granatami – więc mimo blasku reflektorów nie widziałem za wiele. Reflektorów też zresztą ubyło. Okna Piątki były umieszczone w fatalnym miejscu, dostępne jedynie z dwóch-trzech spiętrzonych łóżek czy stołów, ale w środku walczyło o życie prawie dwudziestu ludzi i efekty dały się zauważyć.
– Krzycz, żeby nie strzelali! – Szamocki sam musiał krzyczeć. – Zakładnik jesteś i tłumacz! Partyzanci nic im nie zrobią, byle nie przeszkadzali! No już, do cholery!
Było coraz głośniej, bo coraz więcej zablokowanych w Piątce żołnierzy dorabiało się stanowisk na zawleczonych pod okna meblach i waliło na oślep z karabinów. Patrycja odgryzała się im, na szczęście z kaemu, za słabego na ściany z betonu. Porykiwania silników i trzaski granatów dopełniały bitewnej melodii. Mimo wszystko hałasowi sporo brakowało do ogłuszającego i przez myśl mi nie przeszło, że Kaśka wywinie taki numer.
Ze poderwie się i pogna śladem bewupa.
– O kurwa – stęknął Szamocki.
Była szybka, naprawdę szybka. Zanim uwierzyłem w to, co widzę, a nogi wyrzuciły mnie zza węgła, mijała środek budynku. BWP mijał środek placu i dwaj z tych, którzy wyskoczyli oknami, zaczęli do niego strzelać. Z karabinów, ale każda kula, która nie trafiła w wóz, mogła trafić w Kaśkę. No i wyskoczyło ich trochę więcej niż dwóch.
Przed drzwiami naszej kwatery był nieduży okop i tylko dlatego pobiegłem dalej. I trochę z powodu irracjonalnej wiary w ludzki rozsądek.
Chyba miałem nadzieję, że tamci wezmą nogi za pas, Kaśka skoczy do okopu, a z baraku nikt do nas nie wygarnie. Niby nie było okien z tej strony, ale serie z kaemu wycięły we wrotach dziurę o gabarytach męskiego ramienia.
Wiara wiarą – karabin jednak przeładowałem. W końcu.
Śmigała gołymi piętami, których ucisk wciąż pamiętałem nad pośladkami; dół sukienki ciągnął się za biodrami, które kilkanaście godzin temu falowały w rytmie moich bioder. Była szalona w tym biegu i zbyt piękna, bym pozwolił jakiemuś spanikowanemu gówniarzowi do niej strzelać.
Nie przemyślałem tego, nie było żadnej świadomej decyzji. Był błysk ognia w kłębach kurzu posrebrzonego światłem lamp, ludzka sylwetka między ścianą baraku a burtą bewupa. Był wachlarz ziemnych krzaczków, wyrastających wokół nóg Kaśki, jej upadek i kolba podrywająca się do ramienia. A potem dzika, atawistyczna radość, kiedy ten, który próbował zabić, sam padał martwy.
Przełącznik ognia nastawiony był na trzystrzałową serię, a widoczność podła – ale od razu poznałem, że to koniec. Coś w szarpnięciu głowy w tył, w bezwładzie padającego ciała… Po prostu wiedziałem.
Pobiegłem dalej. Ale i tak się spóźniłem.
– Nie strzelajcie!!! – Akurat faktycznie nikt nie strzelał, więc było ją słychać chyba aż nad kanałem. – To nasi!!! Polacy!!! Nie strzelajcie!!!
Nie strzelali. Po prawej, między Czwórką a Piątką, bojowy wóz piechoty skręcił zręcznie, grzmotnął w ramię uskakującego człowieka, przewrócił i rozsmarował gąsienicą od krocza po głowę. Tak po prostu. W sekundę. Poderwany eksplozjami granatów kurz zdążył opaść – nie całkiem, lecz i tak wystarczająco, by wyłowić wzrokiem szczegóły. Po lewej płonęła szoferka MAN-a i mrugał karabin maszynowy drugiego bewupa. A pośrodku Kaśka klęczała i rzygała.
Zwaliłem się obok, opasałem ją oburącz w talii i przewróciłem. Na zachód od Piątki wciąż było dwóch żywych strzelców – chyba że skorzystali z pyłowej zasłony i zwiali – a z baraku wylatywały pierwsze wymierzone w bewupa granaty. Mój hełm, kamizelka, głowa, tułów i cała reszta były liczącymi się osłonami, więc choć było mi jej żal, ścisnąłem dziewczynę z całej siły i zmusiłem, by puszczała pawia na własny biust. Nic dziwnego, że się szarpała.
Nie odbiegła daleko w głąb placu, no i leżałem na boku. Dzięki temu obejrzałem sobie wszystko całkiem dokładnie. Jak dla mnie – zbyt dokładnie.
Bewup Sławka toczył się z początku powolutku, jak gdyby zrywami. Pewnie już wtedy szarpał się z gaśnicą, i stąd ta czkawka. Patrycja strzelała co parę sekund, rozsądnie, krótkimi, starannie wymierzonymi seriami, więc wyglądało to w sumie na przemyślany manewr, którego wprawdzie nie rozumiałem, ale który długo nie budził moich zastrzeżeń.
Dopiero kiedy skręcili, coś mi zaczęło świtać.
Ci w Piątce nie mieli broni przeciwpancernej – trochę wcześniej zrozumiałem, co wyczyniał pod masztem ten drugi bewup i dlaczego największa dziura w drzwiach wygląda tak, jak wygląda – ale wybuchy odłamkowych granatów na stropie grubości paru milimetrów też mogły załatwić BWP-1. Chyba. Nie miałem pewności, byłem za to prawie pewien, że Sławek też jej nie ma, i nie chciało mi się wierzyć, kiedy wjeżdżał między ścianę Piątki a bok ciągnika.
MAN oberwał – też chyba granatem – w prawy zbiornik, więc niby była w tym jakaś logika, ale zanim jeszcze dojechali na wysokość szoferki, ognista kula eksplozji wykwitła na włazie przedziału desantowego, dając przedsmak tego, co będzie dalej.
Przedsmak polowania.
Bo trudno to było nazwać walką. Wieża bewupa spoglądała wprawdzie w prawo, w stronę okien, ale i karabin, i działko milczały. Sławek też nie strzelał. Chyba nawet wypchnął na pancerz swój automat, oglądał się też raz po raz – przez sekundę miałem nawet wrażenie, że krzyżujemy spojrzenia – nie strzelił jednak. Nie miał czasu.
Płomienie hulały po szoferce MAN-a, wlewały się pod gąsienice stojącego obok bewupa.
Właściwie nie było ich tak dużo – po prostu gaśnica była mała, słaba, a Sławek co chwilę musiał nurkować we włazie, schodząc z drogi odłamkom i kulom. Głównie odłamkom – trzeba przyznać, że tamci raczej rzucali na słuch, niż świadomie zaciskali pętlę na własnych szyjach. Spośród strzelających też większość robiła to na oślep: Szamocki walił z kałasznikowa po zachodnich oknach i samych rykoszetów wystarczyło, by zdezorientowani obrońcy trzymali twarze z dala od otworów.
– Kurwa, co on wyprawia?! Kurwa mać!
Nie od razu zrozumiałem, kto się tak maże. Że to ja. I że w którymś momencie to nie ja Kaśkę, lecz ona moje ręce opasuje ramionami z całych sił.
Niepotrzebnie. Mimo wszystko nie zgłupiałem aż tak, by tam biec. Nie dało się niczego zmienić. Umrzeć co najwyżej. Sławek oszalał, ale miał przynajmniej swoją pancerną dziurę, do której mógł wskakiwać między kolejnymi tryśnięciami pianą. Naliczyłem ze dwadzieścia iskrzących rykoszetów, pod koniec poderwanego eksplozjami kurzu było tyle, że w ogóle nie widziałem bewupa – a on robił swoje. Musiał robić, bo kiedy wreszcie silnik ryknął z ulgą i zabrał trzynaście ton poharatanej blachy z tego piekła, nie dostrzegłem już pomarańczowych języczków ognia.