Nagle zrobiło się cicho. Wozy bojowe zataczały szeroki łuk gdzieś na południu, daleko za barakami. Nikt nie strzelał. Ktoś obstukiwał od środka bramę Piątki, ale niczego więcej nie próbował robić. Śmierdziało prochem, a ludziom chyba powoli wracał rozsądek.
– Zabieramy się, Kasia – wycharczałem jej w ucho. – Zabieramy się stąd.
Rozdział 14
Barak numer 3 miał bramy z obu stron. Zebraliśmy się przy północnej, osłoniętej bryłą budynku przed ewentualnym ostrzałem z Piątki. Zanim BWP trzeciej drużyny zajechał przed wystawiony na ogień narożnik i zaparkował, Szamocki zdążył otworzyć wrota, zajrzeć do stojącej za nimi ciężarówki i nawet uruchomić na próbę silnik.
Star odpalił przy pierwszej próbie. Nic dziwnego: wóz do przewozu miliona dolców powinien być na chodzie.
Od dłuższego czasu nikt nie strzelał.
Tylne drzwi bewupa otworzyły się, Patrycja wysiadła, uklękła i nabrała piachu w obie garści. Przez chwilę myślałem, że to jakaś zgrywa, parodia papieża, całującego ziemię. Po bitwie każdemu może odbić.
Potem zobaczyłem, jak ściera ciemne zacieki także z przedramion i kolan.
Zrozumiałem.
Szamocki też zrozumiał, ale chyba był większym ode mnie optymistą – względnie pesymistą – więc minął ją bez słowa, wyciągnął latarkę spod narzuconej na kamizelkę czarnej kurtki i zajrzał do bewupa.
– Sztywny – mruknęła Patrycja, dźwigając się na nogi i wycierając zapiaszczone dłonie o spodnie. – Szkoda. Sama bym gnoja chętnie…
Dotknęła ostrożnie nosa. Pod spodem, na ustach i brodzie, też miała krew, ale ta, sądząc po układzie plam, była jej własna. Nie byłem pewien, czy Sławek kiedykolwiek spał z kobietą.
Ale przynajmniej nos jednej rozkwasił.
Koniec ławki połyskiwał czerwienią w blasku latarki. Widziałem kawałek hełmofonu. W środku pewnie była głowa, nie próbowałem jednak podchodzić i sprawdzać.
– Co się stało? – Szamocki przymknął drzwi, pokazał gestem, że mamy przesunąć się za budynek. Ci z Piątki nie byli tak głupi, by wychylać się i ryzykować wymianę strzałów z pojazdem pancernym, ale chyba nie o tym myślał.
Weszliśmy do magazynu. Szamocki włączył jakąś lampkę, Patrycja klapnęła na skrzynię i wyciągnęła papierosy.
– Nie widziałeś?! Pierdolony strażak się znalazł!
– Ale… czemu?
Zaciągała się dymem, nie sądzę jednak, by akurat dlatego zignorowała pytanie. To raczej Kaśkę ignorowała.
– Amunicja – powiedziałem cicho. Głośno nie chciałem: bałem się, że głos zacznie mi drżeć. – Na tej ciężarówce. Gdyby pieprznęła tak blisko baraku… Uratował chłopaków.
– Głupia cipa jestem – rzuciła z goryczą Patrycja, ni to do nas, ni do siebie. – Powinnam mu palnąć w łeb, zanim oni to zrobili. Mielibyśmy problem z głowy.
– Jesteś głupia cipa – zgodził się Szamocki. – To ciągnik siodłowy, nie byle star. Wybuch mógł się przenieść na magazyny. Byłoby po nas wszystkich. I po milionie dolarów.
– Mało mi nosa nie złamał – poskarżyła się. I faktycznie: wypuściła dym wyłącznie ustami.
– Nowy sobie zrobisz. – Zerknął na zegarek. – Stać cię będzie. No nic, w czasie się mieścimy. Chociaż tyle.
– Kurzewski nie żyje. – Nie patrzyłem na nikogo. – Zastrzeliłem kogoś, a ten skurwiel w bewupie rozjechał na miazgę jakiegoś chłopaka. Nawet jak nikt więcej… Jakie „mieścimy się”?
Tylko mi nie mów, że chcesz to ciągnąć.
– Zastrzeliłeś? – Patrycja wyłowiła to jedno.
– Chcę. I muszę – rzucił ponuro Szamocki. – Za daleko zaszliśmy, żeby się cofać.
– Jeszcze możemy.
– Tak – zgodził się nieoczekiwanie. – Ilu ich tam masz? – spojrzał na Patrycję. – Trzech?
Drobiazg. W takiej strzelaninie trzy trupy więcej… Drobiazg. – Zsunął z ramienia mocno sfatygowanego kałasznikowa. – Kto ma ochotę? Adam? Z tego lepiej nie – wskazał wzrokiem mój karabin. – Jeden trup naszpikowany pociskami beryla jakoś przejdzie. Noc, zamieszanie, nieszczęśliwy wypadek. Ale z tych pokerzystów muszą wydłubać kule od kałasza.
– Sprzątniemy ich? – zapytała Patrycja. Rzeczowo, bez żadnych widocznych emocji.
– A mamy wyjście? – Nie patrzył na nią, wpatrywał się we mnie. – Są trzy sposoby, by zamknąć ludziom usta. Szantażować nie mamy czym. Forsy się wyrzekamy. Pozostaje strzelić każdemu w łeb.
– Może… – Kaśka miała dość rozsądku, by nie kończyć.
– Nie powiedzą, bo będą wdzięczni za darowane życie? – dokończył za nią. – A ty?
– Ja? – zaskoczył ją.
– Adam zabił dla ciebie człowieka. Zbudował most. Kto jak kto, ale on dostanie dożywocie.
– Nikomu nic nie powiem.
Błyskawicznie się zdeklarowała. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Lufa przystawiona do głowy sprawia, że najuczciwsi ludzie składają takie obietnice bez wahania i to był ten przypadek – pytanie tylko, o czyją głowę chodziło.
– No to pożegnaj się z córką na parę lat. Za krycie mordercy długo się siedzi.
Trafił w czułe miejsce. Cóż, też miał córkę.
Otuliła się ramionami, cofnęła między regały z amunicją. Pomyślałem, że marznie.
Miałem na sobie podkoszulek, bluzę i kamizelkę, a też marzłem. Noce były tu zimne. Zwłaszcza po wpakowaniu paru gramów stali w ludzką głowę.
Zastanawiałem się, który to był. Znałem każdego. Przynajmniej z widzenia.
Szamocki przyglądał mi się, szukał ostatecznego argumentu, który przeważy szalę.
Niepotrzebnie.
W drzwiach zamajaczyły dwa cienie. Ten z przodu kuśtykał, podpierając się kolbą karabinu. Ten z tyłu, poszerzony kombinezonem maskującym, używał broni w bardziej konwencjonalny sposób: mierząc w plecy pierwszego.
– No, pięknie – westchnął Szamocki.
Domyśliłem się, w czym rzecz: karabin szeregowego Lechowskiego nie miał magazynka, a on sam, mimo nogawki oblepionej krwią od uda w dół, wyglądał raczej na przerażonego i oszołomionego niż obolałego. Zatrzymał się w progu, powiódł po naszych twarzach spojrzeniem, w którym niewiara walczyła z nieśmiałą nadzieją.
– A co miałem zrobić? – rzucił Student, ni to wyzywająco, ni przepraszająco. – Kazałeś oddać Wóz, wracałem pieszo, napatoczył się… – Uniósł glauberyta, klepnął w komorę zamkową.
– Ze swoich mamy nie strzelać, nie? No to przyprowadziłem. Decydujemy razem. Jak spółka, to spółka.
– Rozjechałeś żywego człowieka – powiedziałem cicho. Zerknął na mnie z ukosa, ale ani się nie zdziwił, ani o nic nie zapytał. Przynajmniej wiedział, o czym mówię.
– Sam się wpakował – wzruszył ramionami. – Moja wina, że spanikowany cienias wbiegł mi przed maskę?
– Kto to był?
– Odwal się.
– Dość – uciął Szamocki. Wskazał jeńcowi skrzynię, mruknął „siadaj”. Potem odwrócił się i patrzył na nas przez chwilę. Na mnie i na Kaśkę. – No to mamy czterech.
Gdzieś niedaleko stuknął pojedynczy wystrzał. Tylko Lechowski drgnął, obejrzał się trwożliwie. Wyglądało na to, że albo jesteśmy bandą twardzieli, albo mamy większe zmartwienia na głowie.
– Kogo tam masz poza Grześkowiakiem? – zapytał Szamocki.
– Łoban i ten młody – mruknęła Patrycja.
– To dawajcie ich tu. Trzeba skończyć załadunek.
Wyszła razem ze Studentem. Szamocki włączył światła, teraz już wszystkie.
– Nie przesadzasz? – wskazałem południowy koniec magazynu. – Okna zamurowane, ale brama to tylko blacha. Pomyślałeś, co będzie, jak zaczną strzelać?