Выбрать главу

– A myślisz, że po co Student odstawiał ten cyrk przed ich bramą? – uśmiechnął się. -

Zostali bez granatników.

No tak. Maszt ustawiono pośrodku kompleksu baraków, w osi Piątki. Drzwi też były prawie w osi, a trzydzieści metrów dalej, przy ślepej ścianie południowej, stał regał z granatnikami RPG-7. Z zaparkowanego pod masztem bewupa, o ile otworzyć drzwi baraku, widać było pewnie doskonale i stojak, i leżące niżej głowice. Teraz drzwi były wprawdzie zamknięte, ale od czego są markery? Ten facet w goglach i kapeluszu, z radmorem w dłoni…

Psiakrew, zrobili to na moich oczach, a dopiero teraz…

– Nigdy nie wiadomo – burknąłem.

– Pół taśmy amunicji na taki kawałeczek – rozłożył dłonie. – Nie ma cudów. Mają teraz fujarki, nie granatniki. Zresztą najlepszy dowód, że z nich nie strzelali.

– Ciekawe, jak się z tego wytłumaczysz. Talib z rentgenem w oczach? Niby czemu celował akurat…?

– Nie mówię, że wszystko poszło super. Ale na razie jest dobrze. Student wywalił następne półtorej taśmy w inne miejsca. Za cholerę nie poznają, że chodziło o to.

Miał rację, zwłaszcza jeśli pamiętać, że do bewupa dorwał się jakoby dziki afgański góral. Ktoś taki, nim opanował sztukę obracania wieżą, mógł wystrzelać połowę amunicji w jeden punkt, niekoniecznie z sensem.

– Są jeszcze czterdziestki – przypomniałem.

Nie mieliśmy przeciwpancernej amunicji do podlufowych granatników kalibru 40 mm, więc chyba nie użyto ich dotąd. Ale czekały gdzieś tam, w ciemności. Może dwa, może trzy – nie byłem pewien. Przepustkowicze oddawali swoją broń do magazynu obok dyżurki.

– Musieliby trafić parę razy w to samo miejsce. Czyli pełna premedytacja. A nie zrobią tego z premedytacją. Baza wyleciałaby w powietrze. Spokojnie, Adam, to nie idioci.

– Ciężarówkę podpalili.

– Przyjechała wieczorem. Połowa pewnie nie pamiętała, że tam stoi. Rzucali granaty na ślepo. Bo myśleli, że zaraz ktoś im nawrzuca do środka z drugiej strony. Panika, wiesz. Teraz ochłonęli. Wiedzą, że nie chcemy ich wytłuc.

– Wiedzą? – Kaśka chyba nie bardzo mu wierzyła.

– Mamy bewupy, a nie strzelamy z armat. Student walił metr nad podłogą, tak żeby leżącym nic się nie stało. Wiedzą. – Znów się uśmiechnął. – Ale racja: trzeba im to jeszcze powiedzieć wprost.

Wyjął z kieszeni kominiarkę, nasadził na głowę, nie zakrywając na razie twarzy.

– Zostaw ją – rzuciłem przez zęby.

– Musimy z nimi pogadać. Bo inaczej ktoś zginie.

– To gadaj. Kaśka nie ma z tym nic…

– No właśnie: niewinna zakładniczka. – Milczał przez chwilę. – Dobrze wiesz, że to najlepszy sposób.

Wiedziałem, pewnie. Tylko nie podobało mi się to.

– Ja pójdę. Przystawisz mi lufę i…

– Nie, Adam – wysunęła się ze swego kącika między regałami. – Czarek ma rację. Pójdę z nim.

Czarek. Facet wywołał właśnie wojnę domową, a ona…

Do magazynu weszło trzech żołnierzy konwojowanych przez Patrycję. Grześkowiak był w kompletnym umundurowaniu wartownika, choć bez hełmu, Młody w bluzie od dresu, którą dla ochrony przed nocnym chłodem uzupełnił kamizelką, Łoban po cywilnemu, w sztruksach i skórzanej kurtce. Wszyscy trzej mieli skrępowane z tyłu ręce. Fachowo, plastikową taśmą samozaciskową, stanowiącą tani i skuteczny substytut kajdanków.

– Jak będziecie grzeczni, przeżyjecie i zarobicie – przywitał ich spokojnie specjalista od wojen domowych.

Patrycja scyzorykiem porozcinała taśmę. Jej pistolet tkwił przez cały czas w kaburze, a Student nie wrócił z jeńcami, ale Szamocki nie pofatygował się, by ściągać karabin z ramienia.

Może liczył na mnie.

No pewnie: jednego Polaka już kropnąłem.

– Randka? – Patrycja posłała Czarkowi krzywy uśmiech.

– Ktoś do nich musi mówić.

– Ta dziwka już mówiła. – Konsekwentnie nie patrzyła na Kaśkę. – Co nieco usłyszałam.

Krzyczała, że to Polacy.

– To bez znaczenia – wzruszył ramionami. Wskazał Grześkowiakowi paletę ze skrzynkami, potem ciężarówkę.

– Bez znaczenia?! Podkablowała nas!

Grześkowiak wdrapał się na platformę stara, popatrzył wyczekująco na kolegów. Młody, trochę niepewnie, ale bez demonstracyjnego ociągania, podniósł pierwszą skrzynkę, podrzucił.

Grześkowiak odebrał, ustawił dalej. Łoban stał w miejscu z ponurą miną, masował nadgarstki.

Silnik bewupa umilkł, dzięki czemu usłyszałem, że inny bewup sunie leniwie gdzieś daleko na południu. Dwa wozy. To wystarczyło do pełnej blokady Piątki.

– Nie – powiedział spokojnie Szamocki. – Wołała, żeby nie strzelali, bo na zewnątrz są Polacy. Prawda, Kasia?

Trzeba jej przyznać, że zwlekała ze dwie sekundy, nim w końcu skinęła głową. Też zresztą niemrawo.

– Teraz też zawoła, że na zewnątrz są Polacy – rzuciła Patrycja z przekąsem. – I co wtedy zrobisz? W łeb jej palniesz? Dużo to pomoże… A ty, Łoban, rusz dupę!

Ruszył, ale tylko o trzy kroki. Nie dotarł nawet do palety. Stanął przy regale z amunicją do haubic, opuścił głowę i znów zaczął rozcierać nadgarstki.

– Teraz jest z nami – powiedział Szamocki, patrząc w oczy naszej świeżo upieczonej wspólniczce. – Prawda, Kasia?

Zastanawiała się. Całe wieki. Miałem ochotę kopnąć ją w tyłek. Pocałować też, ale kopnąć dużo bardziej.

– Nie chcę się w to mieszać.

Ledwie ją słyszałem. Opuściła głowę, jakby zawstydzona naiwnością tego tekstu. Ruch przy ciężarówce ustał.

– Ale chcesz, żeby wszyscy przeżyli, prawda? My też. Dlatego pójdziesz ze mną i będziesz bardzo grzeczna. A ty, Adam, bierz się do roboty. Żuraw na ciebie czeka.

Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie wykorzystać ostatniej okazji i nie postawić własnych warunków. Obaj operatorzy samojezdnego dźwigu byli teraz prawdopodobnie w baraku numer 5. Być może nikt z przebywających na zewnątrz – włączając jeńców – nie potrafił obsługiwać żurawia. Sławek, który był moim dublerem i który potrafił, zginął. Być może byłem niezastąpiony.

Ale być może nie byłem. Nudziliśmy się tu śmiertelnie i chyba co drugi z nas poprowadził bewupa, złowił paletę widłami sztaplarki czy pobawił w operatora dźwigu.

– Moment, Czarek – Patrycja zmarszczyła brwi. – Chyba go nie poślesz samego?

Może po to, by nie bawić się w długie wyjaśnienia, wyjęła pistolet i machnięciem lufy przypomniała jeńcom o ich obowiązkach. Grześkowiak i Młody złapali się za skrzynki. Łoban stał z boku, ponuro wpatrzony w ziemię.

– Mało nas – przypomniał Szamocki. – Każdy już teraz ma co robić. Spokojnie, Adam sobie poradzi. Prawda?

– Z jednym dźwigarem już sobie poradził – Patrycja posłała mi mroczne spojrzenie. – A jak mu znowu odbije i porozwala następne? Bylibyśmy uziemieni.

– Już mi nie odbije – wyręczyłem Szamockiego. – Klamka zapadła, wlazłem w to gówno głębiej od was.

Dostrzegłem wahanie na jej twarzy.

– Osobiście strzelę jej w łeb, jakby co – obiecała.

– No właśnie. – Przewiesiłem karabin przez plecy i ruszyłem w stronę wyjścia. Na Kaśkę nie patrzyłem.

– Czekaj – ocknął się Szamocki. – Jest mała zmiana w…

– Wiem. – Zrobili ze mnie idiotę i nie mogłem sobie odmówić tej odrobiny satysfakcji. – Nie jedziemy przez kanał. Mam zwozić dźwigary na przedmoście.

Popatrzył na mnie zdziwiony. Satysfakcję jednak błyskawicznie diabli wzięli: trudno się sycić triumfem, kiedy mierzą do człowieka z pistoletu. A przez sekundę właśnie tak to odbierałem: że Patrycja przymierza się do wpakowania mi kuli między oczy.

– Nie strzelajcie! – Lechowskiego też miałem za plecami i w pierwszej chwili pomyślałem, że to on krzyczy. – Poddaję się! Nie strzelajcie!