– Zdążyliście się poznać? – zainteresował się Szamocki. – Ależ szybki z ciebie zawodnik.
Na taborecie leżała czerwona czapka Kaśki, a obok ona sama, symulując głuchotę i ślepotę, dłubała widelcem w jakimś ochłapie. Zawahałem się, ale alternatywą było miejsce obok siedzącej naprzeciwko Patrycji, przerzuciłem więc czapkę na taboret po lewej i zacząłem siadać.
– Wyjątkowo szybki – rzuciła w przestrzeń Patrycja. Trzeba jej oddać sprawiedliwość: ta wygłoszona z wyraźnym przekąsem uwaga nie miała wpływu na marną koordynację moich ruchów. Zwyczajnie nie trafiłem. Czapka poleciała za daleko, ześliznęła się z siedziska i wylądowała na ziemi.
Przez chwilę byłem jak ona: zdołowany i czerwony. Oczywiście dźwignąłem się i poszedłem ją podnieść, ale raczej nie zrehabilitowało mnie to w niczyich oczach.
– No to po nas – wyszczerzył zęby Szamocki. – Moda jak w Sajgonie, tradycje rycerskie na kołku, dama sama taszczy plecak, a teraz wycierają klepisko jej czapką. Dobrze, że się stąd zrywam. Całą noc świeciłbym oczami ze wstydu i jakiś patałach pewnie by mnie ustrzelił.
– Strzelają tutaj? – zainteresowała się Kaśka.
– A skąd – machnął lekceważąco dłonią. Miał większą niż ja klasę, więc baranina nie spadła mu przy tym z widelca. – Przykro mówić, ale jesteśmy pani wielką pomyłką. Tu się umiera wyłącznie z nudów. Zero sensacji.
Kucharz postawił przede mną talerz z mięsem, cebulą i parą ogórków. Chleb i deser w postaci ciasta już czekały na stole. Wbiłem widelec w mięso i natychmiast zrozumiałem, dlaczego raptem trzydziestu ludzi potrafi napełnić tak duże pomieszczenie takim hałasem.
Baranina miała odporność kevlaru i tnąc ją, mocno nadpiłowywało się talerz.
– Jedziesz do delty? – Szamocki gryzł właśnie to, co udało mu się odciąć, więc tylko kiwnął głową. Przeniosłem spojrzenie na okolice twarzy mojej sąsiadki, pilnując się jednak, by nie zahaczyć o samą twarz. – Mogłaby pa… mogłabyś – poprawiłem się, tchórząc w ostatniej chwili – zabrać się z porucznikiem. Niedługo powinien być…
– Mogłabyś? – Patrycja uniosła brwi i chyba po raz pierwszy posłała ciemnowłosej proste spojrzenie. Zjedliśmy już razem niejednego barana, więc zdążyła przywyknąć do zestawu współbiesiadników i zapanować nad odruchem ustawiania się do nas lewym profilem. Teraz jednak, przy Kaśce, jej spojrzenie znów zdawało się błądzić po okolicy drzwi.
– Chodziliśmy z Adamem do ogólniaka – wyjaśniła Kaśka z uprzejmym uśmiechem, który do mnie miał szansę dotrzeć co najwyżej na zasadzie rykoszetu. – Znamy się z widzenia.
– To pani też ze Stargardu? I dziennikarka? – ucieszył się Szamocki. – Ile tam macie gazet? Jedną pewnie? To musi pani znać Ilonę… jak jej tam… – zaczął kręcić palcem, wspomagając pamięć. – Coś z Bałkanami…
– Trzy gazety – burknąłem. – Plus dwie kablówki i…
– No, taka ekstralaska. – Nie dał się zepchnąć z tematu. – Węgier… nie, zaraz… Roman!
Redaktor Ilona…
– Nie pracuję w Stargardzie – przerwała mu łagodnie, ale i bez uśmiechu. – Kobiece tygodniki tam nie wychodzą.
– To nie złapie pani za komórkę i nie zakabluje go przed śliczną Iloną, że jedzie do Bajram na panienki? – upewnił się z żałosną miną. – A już miałem nadzieję. Wystraszyłby się i oddal mi niedzielę.
– Nasze komórki tu działają? – zainteresowała się.
– Niestety – uśmiechnął się przepraszająco Bruszczak. – Z sieci cywilnej łączności niewiele zostało.
– Podobno NATO blokuje odbudowę nadajników – rzuciła niby od niechcenia.
– Mielibyśmy sami sobie…? – Urwał. Uśmiech ciut mu skwaśniał. – No tak. Zapomniałem, z kim rozmawiam. Ładnie to tak ciągnąć biednego porucznika za język?
– To tajemnica? – Znała odpowiedź i w jej wzroku nie było podniecenia myśliwego, który zwęszył obiecujący trop.
– A od kiedy to pisma dla kobiet odsłaniają tajemnice? – wyręczyłem porucznika. – Skoro nawet wy wiecie…
Trzy pary oczu posłały mi zdziwione spojrzenia. Nawet Patrycja, mało subtelna z natury, wydawała się zaskoczona moim chamstwem. Bo zabrzmiało to trochę chamsko.
Przez jakiś czas po prostu jedliśmy.
– Ale swoją drogą to nietypowe – ocknął się w pewnym momencie Szamocki. – Damskie pisma chyba rzadko tu kogoś przysyłają. To znaczy do Turkmenii w ogóle, bo do nas to nawet szkoda gadać.
– „Jagienka” ma być inna – mruknęła Kaśka bez zapału. – Dopiero startuje, więc naczelna ma apetyt na poszerzony krąg czytelniczek. Na te myślące też poluje.
– Jagienka, hoże dziewczę – mruknąłem. – I faceta sprawi, i niedźwiedzia. Ideał współczesnej dziewczyny.
– Ale przepisy drukujecie – na poły stwierdził, na poły zapytał przeżuwający z wysiłkiem Bruszczak. – Dobra rada: niech pani omija z daleka naszego kucharza.
– To mało tematów ci zostanie – bąknąłem. Miałem ochotę kolejny cios widelcem zadać któremuś ze swych pośladków. Zachowywałem się jak ostatni palant: Grześkowiak do pięt mi nie dorósł. Ale z drugiej strony byłem z siebie dumny. Nie myślałem, że stać mnie na tak ostrą grę.
– Zawsze można się skupić na modzie. – Nie raczyła spojrzeć w moją stronę. – Do twarzy ci w tym podkoszulku. Gdyby tak jeszcze apaszka, opaska na czole… Polski Rambo. Mogę go sfotografować na tle tych czołgów, panie poruczniku? Z jakimś dużym karabinem?
Bruszczak dyplomatycznie wepchnął kolejny kęs do ust, co na jakąś minutę wyłączało go z rozmowy.
– To bewupy, nie czołgi – przybiłem kolejną deskę do swej szubienicy. – Pewnie dla czytelniczek „Jagienki” takie subtelne…
– Właściwie to dobry pomysł – wszedł mi w słowo Szamocki. – Z tym wyjazdem. U nas naprawdę nie ma o czym pisać, a z fotografowaniem też nie bardzo, bo to obiekt strategiczny, chociaż zadupie. Lepiej niech się pani ochlapie pod prysznicem, a potem jedzie z nami do delty.
Dużo ludzi, dużo tematów, zabytki… Mogę panią przedstawić paru osobom, na początek będzie jak znalazł.
Trudno powiedzieć, czy ją przekonał. Wieczór był pechowy i właśnie w tym momencie przy stole zjawił się Młynarczyk. Myślałem, że usiądzie i nawet nie otwierając ust, samą swoją aurą, zniechęci ostatecznie Kaśkę do pozostawania tu na noc. Ale rozczarowałem się.
– Przepraszam, panie poruczniku – zwrócił się do Bruszczaka. – Telefon. Mamy alarm. I chyba wyjeżdżamy.
– Dwa wozy – oznajmił Bruszczak po powrocie. – Chcieli wziąć całą trójkę, ale jeden wytargowałem. – Skierował wzrok na Szamockiego. – Pojedziesz?
– Ale co się dzieje? – uprzedziła Czarka Patrycja.
– Jakiś kierowca zauważył ślady na drodze. Nie wiem, czy czasem nie ten pani – zerknął na Kaśkę. – Posłali patrol, BRDM-a w wersji Rudy. To taki z psem – wyjaśnił łaskawie przedstawicielce prasy kolorowej. – Wie pani, od „Czterech pancernych”. Pies podjął ślad, pojechali za nim kawałek, a potem ktoś ich ostrzelał z wielkokalibrowego. – Szamocki zagwizdał cichutko. – Kilku ludzi, z grubsza czterech. Są pieszo, ale to było niedaleko tego kołchozu z nowym meczetem, wiecie… Więc mogli zdobyć jakiś pojazd albo parę wielbłądów i odskoczyć spory kawałek. Trzeba szeroko zarzucić sieci, no to włączają, kogo się da.
– Lotników by włączyli – mruknęła Patrycja.
– W sztabie przypuszczają, że to jakaś grupa specjalna, fachowcy. A tacy miewają wyrzutnie przeciwlotnicze. I potrafią się maskować. W końcu pewnie śmigłowce się zjawią, ale na razie planują, jak je uchronić przed zestrzeleniem.
– Nie mamy opancerzonych? – zapytała trochę nieśmiało Kaśka. Zaryzykowałem spojrzenie w bok. Brązowe oczy błyszczały od źle maskowanego podniecenia.