Выбрать главу

– Mamy – zapewnił lakonicznie Bruszczak. I od razu o niej zapomniał, koncentrując uwagę na Szamockim. – To co, Czarek, wziąłbyś paru chłopaków? Dali nam jakiś trzeciorzędny kierunek; zero szans, żeby tamci akurat na was wpadli. A tu mało kto zostanie; wolałbym sam przypilnować. Nie podobają mi się ci czterej. Jeśli taszczą dwanaście siedem, to mogą mieć porządne wyposażenie, a my tu siedzimy jak na beczce prochu. Z wyjazdu – uprzedził otwierającego usta Czarka – i tak na razie nici. Droga zamknięta. Prawdopodobnie ta czwórka przyszła ją minować, a nawet jak nie, to w każdej chwili mogą się na niej pojawić. Autobus nie jeździ. Jak chcesz, oddam ci moją…

– W porządku – przebił się w końcu Szamocki. Brwi Bruszczaka powędrowały do góry, uznał więc za stosowne wyjaśnić: – Może się trafi okazja wypróbować szwedy.

Bruszczak był mile zaskoczony. A ktoś inny dostatecznie bystry, by to natychmiast wykorzystać.

– Jak rozumiem, niebezpiecznie jest i tu, i tam. – Kaśka posłała porucznikowi chyba najlepszy ze swych uśmiechów. – A ja i tak nie mogę wyjechać. To może zabrałabym się z panem Czarkiem? Co? Słowo, że nie będę przeszkadzać.

Rozdział 3

– Wybierasz się z nami?

Ta baza była po prostu za mała. Niby piętnaście hektarów, a kiedy człowiek próbował na kogoś nie wpaść, wpadał trzy kroki dalej. Cóż, ogrodzonego zasiekami terenu było dużo więcej niż przestrzeni przylegającej do budynków. A poza dwuszereg baraków nie było po co chodzić.

Inna sprawa, że i tutaj nie miała czego szukać. Oba zachodnie budynki były magazynami, a dalej znajdowała się tylko wiata, pod którą czyściłem broń, brama i narożne punkty ogniowe.

Może pomyliła kierunki. Może. Tyle że to była bystra dziewczyna, a ja najpierw zaopiekowałem się flaszką od Grześkowiaka, a dopiero potem poszedłem po automat. Trochę czasu upłynęło i Kaśka nie powinna już gubić się w labiryncie aż sześciu regularnie ustawionych baraków.

– Z tobą i Watmanem do Bajram-Ali? – uśmiechnąłem się uprzejmie. – Dzięki. Zresztą wolne mam dopiero…

– Na akcję – mruknęła. – Watman to Szamocki?

– Jest z Wojskowej Akademii Technicznej. – Nie chciałem być dla niej uprzejmy, lecz trudno sprawiać przykrość komuś, kto raz po raz wyciąga dłoń do zgody. A ona to właśnie robiła.

Słońce schowało się już za horyzontem, ale tyle jeszcze widziałem. Była smutna i niczego nie rozumiała. – Jajogłowy. Nie daj się zwieść pozorom: to mózg, że strach mówić. Przysłali go z partią nowej amunicji do bewupów. Ambitny projekt, a on ma w nim ze trzydzieści procent udziałów. Paliwa rakietowe, prochy itede.

– I siedzi tutaj? – zdziwiła się.

– Mamy niedaleko dyskretną strzelnicę. No i duże zapasy amunicji do armat 73 mm.

Przyjechał tu i przerabia stare pociski na nowe. Wiesz: wyścig o złotówki. Gdyby udowodnił, że to proste i tanie, nawet w polowych warunkach, miałby dodatkową kartę przetargową. A chyba jej potrzebuje, bo…

– Co się dzieje, Adam? – przerwała mi łagodnie, z zakłopotaniem. W stołówce byliśmy bliżej siebie, jednak dopiero teraz poczułem bijący od niej zapach. – Ktoś ci czegoś nagadał na mój temat? U nas, w Stargardzie?

– Co?

– Obraziłeś się?

– Za co? Nawet nie pamiętam, kiedy się ostatnio widzieliśmy. Chyba jeszcze w czasie studiów… Nie, czekaj: pchałaś wózek, czyli już po. Ale to i tak…

– No to dlaczego jesteś taki? – zapytała cicho.

Sześćdziesiąt metrów od nas ryknął pierwszy silnik. Znad jej ramienia widziałem ustawiający się szereg. Wątlutki. Ktoś zgięty z wysiłku taszczył skrzynie z amunicją.

– Przepraszam – wymruczałem. Czułem, że jedna dodatkowa szpila wbita jej w tej chwili załatwi sprawę, rozwieje wątpliwości, sprawi, że nie odezwiemy się więcej do siebie. I stchórzyłem. Na usprawiedliwienie natychmiast wyciągnąłem argument mówiący, że Kaśka, która się nie odzywa, to nie to samo, co Kaśka, której już nic nie grozi. – Tak jakoś… A tu naprawdę nie powinno cię być. To trochę skomplikowane.

Obejrzała się, a ja, Sokole Oko, dopiero w tym momencie zauważyłem, że znów ma przy sobie aparat.

– Muszę lecieć – posłała mi uśmiech. – Jak się uda nie wrócić za późno… Mieszkasz tam, gdzie to okno? – Kiwnąłem głową. – Gdybyś nie spał, moglibyśmy pogadać. To znaczy – dodała szybko – jeśli nie musisz rano za wcześnie…

– Pogadamy na pustyni. – Moje usta same to powiedziały, słowo honoru. – No chodź, bo wyjadą bez nas.

*

Po drodze też była pustynia, ale jakoś nie pogadaliśmy. Kaśka, jedyny cywil i jedyna kobieta w gromadzie umundurowanych facetów, musiała mieć sporą tremę i chyba z tej tremy zgubiła mi się przy wsiadaniu do wozu trzeciej drużyny. Zanim się zorientowałem, została uprzejmie przepuszczona przez dźwigającego kaem Grześkowiaka i zablokowana w przedniej części przedziału desantowego. Ja jako reprezentant saperów miałem jechać przy drzwiach, gdzie była końcówka telefonu wewnętrznego i skąd najłatwiej się wysiadało w celu sprawdzenia podejrzanego odcinka drogi. Wielkiego sensu to nie miało, przynajmniej w trakcie tej akcji – podejrzane miejsca mieliśmy po prostu omijać – ale rutyna robi swoje. Inna sprawa, że taki układ był mi trochę na rękę. Piwo parowało ze mnie, a zwolniona przez nie przestrzeń od razu nasiąkała obawami.

Przez chwilę nawet zanosiło się na to, że jednak nie pojedziemy. Młynarczyk pojawił się wprawdzie na samym końcu, ale jego czujne oko strzelca wyborowego natychmiast wychwyciło nietypowy dodatek do mrocznego wnętrza bewupa.

– Chce ją pan zabrać? – posłał posępne spojrzenie stojącemu przy drzwiach Szamockiemu.

– Prasa, czwarta władza. Nie odmawia się władzy.

Pomyślałem, że to przez skłonność do takich niefrasobliwych odzywek Czarek wciąż pozostaje porucznikiem.

– A jak coś się stanie?

– Nie wypuszczę władzy z wozu. A w środku może sobie co najwyżej nabić guza.

– Mają półcalówkę – Młynarczyk nie podchwycił ani odrobiny oficerskiego uśmiechu. Też nie wróżyłem mu szybkiej ścieżki awansu: brak poczucia humoru, zwłaszcza w towarzystwie starszych stopniem, jest równie szkodliwy jak jego nadmiar.

– A my bewupa – Szamocki postukał w pancerz.

– Snajper z półcalówką i jajami starczy na bewupa.

Przez chwilę panowało niezręczne milczenie. Obaj popisali się tym razem taktem i solidarnie nie patrzyli w moją stronę. W końcu Czarek wzruszył ramionami.

– Mamy drugiego w rezerwie. Wsiadaj, bo nam zwieją.

Kapral już bez słowa wgramolił się do środka.

Przejechaliśmy gruntową drogą raptem pół kilometra; potem usłyszałem w słuchawkach, jak Szamocki wydaje Sławkowi rozkaz skrętu w lewo.

– Tu lepiej nie – zaprotestował nieśmiało Sławek. – Można zerwać gąsienicę. No i wytrzęsie nas.

– Miny też wytrząsają – przypomniał porucznik.

Prawda: po okolicy kręcili się terroryści.

Zjechaliśmy z wyboistej gruntówki. Dopiero teraz miałem okazję przekonać się, jak komfortową podróż zapewniała. Sławek jechał powoli i nie rzucało nami o nisko zawieszony strop – ale na tym kończyły się zalety trasy.

Na szczęście Szamockiemu szybko znudziło się badanie odporności wozu i ludzi.

Skręciliśmy na zachód w pierwszym nadającym się do tego miejscu i już po uczciwym piasku dojechaliśmy do wyznaczonego rejonu. Wóz pierwszej drużyny odbił w lewo i przepadł w ciemności, a my znaleźliśmy ładny, płaski barchan, zza którego wystawała jedynie wieża bewupa. Wiatry uformowały rogalokształtną wydmę trochę za daleko od skraju takyru, ale był to zbyt dobry naturalny okop, by rezygnować z niego dla poszerzenia sektora widoczności.