Выбрать главу

– Paralizator? – usłyszałem jego lekko podniecony, pełen niedowierzania głos.

Zatrzymałem się dość gwałtownie. – Taki na prąd? – Słuchał przez chwilę, potem myślał, a na koniec rzucił wyraźnie kpiącym tonem: – Tłumików nie mieli? – Przerwa. – Bez powodu. Tak mi się skojarzyło. Gangsterska broń. To cześć. Bez odbioru.

Było tak cicho, że brak dźwięków aż dzwonił w uszach. Uświadomiłem sobie, że nie należało tu wracać. To znaczy: o ile mieliśmy w planach jedną z tych rozmów, które lepiej prowadzić bez świadków. Czyli, w naszym przypadku, prawie każdą. Na szczęście Szamocki uwolnił mnie od pytania, co zrobić z resztą wieczoru, a może i nocy. Przeciągnął przez właz swe długie, szczupłe ciało, przeszedł po pancerzu na tył wozu i pochylił się nad naszymi głowami.

– Załatwili dwóch – powiedział nijakim tonem. – Na północny zachód od kołchozu.

Podobno szli w stronę delty.

– No to marnujemy tu czas – wyraziłem swą opinię. – Jesteśmy akurat na południowym wschodzie. Zresztą łatwo było przewidzieć, że nie polezą w głąb pustyni.

– W delcie Murgabu jest dużo wojska – przypomniała Kaśka niezbyt pewnym głosem.

– Ale jeszcze więcej osiedli i kryjówek. No i wody. Gdyby się skierowali na wschód, musieliby liczyć na własne zapasy. – Zerknąłem do góry, na rozsiadającego się po turecku Szamockiego. – Co nieśli?

– Po pistolecie, trochę granatów… Nic szczególnego.

– I paralizator – przypomniałem.

– A, właśnie… Jakoś mi to nie pasuje do partyzantów. Szkoda, że nasi nie zaryzykowali brania ich żywcem. Zaczęli strzelać z daleka i teraz nie ma nawet pewności, czy to ta sama grupa, którą tropił BRDM. Żadnej długiej broni nie znaleziono. Możliwe, że to zwyczajni mafiosi.

– Mają tu mafię? – zainteresowała się Kaśka.

– Jest czarny rynek – zaczął odliczać na palcach. – Handel bronią na wielką skalę. Są narkotyki, alkohol i coś zbliżonego do prohibicji. Prostytucja kwitnie aż miło. Nie wiem, jakim cudem miałoby nie być zorganizowanej przestępczości. Ale to chyba nie interesuje czytelniczek pisma dla pań – dorzucił z żartobliwym uśmiechem.

– Nie wiem. – Też się uśmiechnęła, ale jakoś niewesoło. – Przekonamy się.

– Chyba nie chce pani pisać o turkmeńskiej mafii?

– Zobaczę. Jeśli ci zabici okażą się gangsterami, to chyba będę musiała.

– Nie ma presji w tej profesji – rzuciłem. – Dziennikarz wolnej Polski pisze, co chce.

– Wyczuwam złośliwość – powiedziała bez ogródek.

– Bo on nie lubi dziennikarzy – pospieszył z donosem Szamocki. – Poza tą swoją Iloną.

Mówi, że prasa kłamie.

– No cóż – uśmiechnęła się. – Dopiero debiutuję.

– Żartujesz – posłałem jej zdziwione spojrzenie. – Debiut i od razu ciepłe kraje?

– Naczelna dała mi szansę, ale to też rodzaj sprawdzianu. Jeśli napiszę coś dobrego, zostanę. Jeśli nie… – Nagle błysnęła zębami. – Jak widać, wszyscy walczymy o przetrwanie. Nie musicie się ze mną pieścić.

– Ja nawet nie mogę – skorzystał z okazji Szamocki. – Mam fajną żonę i równie fajną spadkobierczynię. Ale Adam… – znacząco zawiesił głos. Jeżeli chciał wprawić kogoś w zakłopotanie, co najmniej w stu procentach osiągnął cel. Ale skłaniałem się ku tezie, że raczej w dwustu. Kaśka unikała mego wzroku równie konsekwentnie jak ja jej. Na szczęście Czarek był na tyle bystry, by zmienić temat. – A tak serio… Po co pcha się pani w takie miejsca? Pisać o chłopakach w mundurach, tęskniących do swych dziewczyn, można w Bajram-Ali przykładowo.

Nie mówię, że w Warszawie, ale żeby aż u nas… Chyba że on panią zwabił – skinął w moją stronę. – Kumpel ze szkoły, punkt zaczepienia na początek?

– Pudło – uprzedziła mnie. – Mało mi szczęka o ziemię nie stuknęła, jak zobaczyłam Adama. Mój punkt zaczepienia to znajomy… no, jednego znajomego. Pułkownik. Służy w sztabie NATO w Aszchabadzie. Miał tak mną pokierować, żebym za długo nie jeździła, a spotkała wielu ciekawych ludzi. No i trafiłam do was.

– A ja się zastanawiałem, dlaczego przegrywamy tę wojnę – pokiwał głową. – No, z takimi sztabowcami… Czym mu pani tak zdążyła podpaść?

– To nie tak. Zastanawialiśmy się, jak szybko, tanio i bez użerania się z biurokracją spotkać chłopców, którzy właśnie wąchali proch, no i przyszło mi do głowy, że może by tak jakiś magazyn z amunicją. Przyjeżdża wóz po uzupełnienie pocisków, można się nim zabrać i… Mam też na celowniku szpital, ale nie wiem… To za smutne jak na kolorowy magazyn.

Milczeliśmy przez chwilę. Zastanawiałem się, czy z podobnych powodów. Okazało się, że tak.

– Poślę córkę na dziennikarstwo – mruknął w końcu Szamocki. – Kolorowy tygodnik, a taki łeb… Ja bym na to nie wpadł. Proste, a jakie genialne.

– Nie śmiejcie się ze mnie – poprosiła, trochę szczerze, a trochę żartobliwie. – Zielona jeszcze jestem.

– Gadanie. – Zeskoczył z dachu bewupa i stanął przed nią. – Nie chce pani zobaczyć, na czym ta zabawa polega?

– Zabawa?

– Nowoczesna wojna.

Miałem złe przeczucia, ale nic się nie dało zrobić. Kiwnęła głową tak, że do jej powstrzymania potrzebowałbym imadła.

– No to jedźmy – powiedział poważnym już tonem.

– Dokąd? – warknąłem.

– Na strzelnicę.

*

Pod koniec wróciła mi nadzieja: okolica pokołchozowego osiedla przypominała wszystko, tylko nie strzelnicę. Same zabudowania – po radziecku szokujące zestawienie nowoczesnych, niedużych bloków i jakichś ni to bud, ni lepianek – wzniesiono wprawdzie na dnie płaskiego obniżenia, ale dookoła nie było ani kawałka otwartego terenu. Z trzech stron rozciągały się rogale barchanów, a na zachodzie, dokąd sięgało ramię kanału nawadniającego, widoczność ograniczały zarośla, parę szop oraz kilka rzędów topoli. Amatorzy strzelania z broni krótkiej znaleźliby tu miejsce dla siebie, ale już szkolenie żołnierzy w posługiwaniu się karabinem natrafić mogło na trudności. Problem w tym, że myślałem kategoriami koszarowymi, przyjmując lekarską dewizę „po pierwsze nie szkodzić”. Szamocki nie miał takich zahamowań.

– Może być! – Siedzieliśmy z przodu lewej ławki, tuż za nim, więc mimo braku dostępu do interkomu usłyszałem rozkaz. – Stop! Wyłącz silnik!

BWP nieruchomiał. Wydma wybrana przez porucznika zapewniała niezły widok na osiedle i otaczającą je falistą pustynię. Od zabudowań dzieliło wóz trzysta metrów.

To była jakaś szansa.

– Widać nas – zauważyłem krytycznie. – Nawet pocisk z granatnika doleci, jakby co.

– Myślisz, że trzymają RPG po domach? – Stanął w otwartym włazie, demonstracyjnie lekceważąc i granatniki, i potencjalnych snajperów. – Jeśli nie nasi, to tubylcy czeszą ich tu najmniej raz w tygodniu. – Porozglądał się, korzystając z lornetki. – No, nieźle. Grześkowiak, na dole masz zarośla. Złap się za toporek i natnijcie maskowania.

Grześkowiak i Hofman wyszli z wozu. Młynarczyk otworzył właz dachowy, zaczął oglądać osiedle przez noktowizor.

– Prześpij się – mruknąłem do Kaśki. – Póki ciepło.

– Nie chcę niczego przegapić. – Głowa kiwała jej się zbyt wyraźnie, by próbowała wmawiać mi, że pomysł spania sam w sobie wydaje jej się absurdalny.

– Nie będzie czego – powiedziałem trochę głośniej.

– Nigdy nie wiadomo – błysnął zębami Szamocki.

– Założę się, że nie będzie do kogo strzelać.

– Może. Ale jak będzie… – zawahał się. – Stówę, że załatwimy łobuza pierwszym strzałem?