Выбрать главу

Wiedziałem, co ma na myśli, i nawet po cichu mu wierzyłem, ale zirytował mnie, zabierając Kaśkę.

– Z armaty? – rzuciłem ironicznie. – Kaktus mi wyrośnie.

– Stoi?

– Stoi. – Łatwo mi to przyszło: nie wierzyłem, by któryś z domniemanych partyzantów okazał się tak głupi, by zawędrować w te okolice. No i pokazać się w celowniku.

– Jest pani świadkiem, pani Katarzyno.

– Może po prostu… Kaśka – wyciągnęła rękę w jego kierunku.

– A, milo, milo… Czarek. Nie ma ktoś piersiówki? Wypilibyśmy brudzia, wojsko to wojsko, ceremoniał musi być. Co, Młynarczyk? Nie chomikujesz jakiejś flaszeczki?

– Nie. – Kapral osunął się niżej, odłożył noktowizor. – Nie podoba mi się tu. Dużo pustych okien.

– Szkło kosztuje. No to dopiero w bazie.

– I domów sporo. – Młynarczyk bardziej mamrotał do siebie, niż dyskutował z dowódcą. – Obcy nie kłuje w oczy.

Szamocki obrócił swój peryskop ku zabudowaniom dawnego kołchozu. Oglądał je długo, zastanawiał się.

– Te dwa skrajne bloki – mruknął w końcu. – Jeśli w ogóle, to stamtąd mogliby nas skutecznie ostrzelać.

Wstałem i też obejrzałem osadę. Docierała tu elektryczność i choć tubylcy używali jej oszczędnie, nawet bez pomocy noktowizora mogłem ocenić sytuację.

– Na twoim miejscu wyniósłbym się stąd – powiedziałem.

– Bo?

– To nie czołg – postukałem w blachę. – Nie trzeba od razu RPG. Na burtę starczy czterdziestka. A z czterdziestki można strzelać przez okno. Nie upilnujesz za cholerę.

– Co to jest czterdziestka? – upomniała się Kaśka.

– Taki mały granatnik podwieszany pod karabin.

– No to staniemy przodem – trwał przy swoim Szamocki. – Nie będziemy zmieniać wzgórza. Stąd wszystko widać.

– Jak staniesz przodem do osady, to bok będziesz miał na zachodzie. A oni przyjdą z zachodu. Mniejsza z tym, że będziemy lepiej widoczni. Gorzej, jeśli naprawdę mają półcalówkę.

Będzie jak wtedy przy moście. Akurat lewa burta.

Czułem, że moje argumenty trafiły mu do przekonania. Nie był rasowym oficerem liniowym, ale nadrabiał inteligencją. Teraz też nadrobił. Choć nie tak, jak oczekiwałem.

– Dobra. – Głos mu stwardniał. – Młynarczyk, ten prawy budynek. Pójdziesz na dach i będziesz miał oko na dwa bloki po drugiej stronie podwórka.

Poczułem lekki ucisk w żołądku. Budynki były trzykondygnacyjne i trzyklatkowe, nieduże. Trochę jak w polskich pegeerach albo osiedlach z lat pięćdziesiątych. Ale było ich kilka, nie licząc jednorodzinnych domów, domków, chałup i składzików. Dochodziła dziesiąta, w kilkunastu oknach widać było światła. Ubożsi lokatorzy używali nafty lub świec, ale rzecz nie w tym, czym niweczyli spowijający osadę mrok. Ważne, że nie spali. I że było ich dużo.

– To nie jest dobry…

– Zamknij się, Adam – powiedział dość łagodnie, ale zdecydowanie zarazem. – Nie ty dowodzisz.

Nic dodać, nic ująć. Zamknąłem się, bo choć przywoływał mnie do porządku kierowany głównie ambicją zawodowca, był w dużej mierze podobnym do mnie półamatorem i jedynym facetem, z którym mogłem swobodnie pogadać na dowolny temat. Może to draństwo, lecz z dwojga złego wolałem martwego Młynarczyka niż obrażonego Czarka. Gdyby ludzkie życie ważyło więcej niż czyjeś wygody, nie byłoby nas tutaj, bo nikt nie wymyśliłby wojen.

Młynarczyk miał oczywiście prawo widzieć to inaczej.

– Mam tam iść? Sam? – Póki co, mówił spokojnie, ale chyba nikt nie dał się zwieść pozorom. Obaj zresztą wstali, jak przystało na mężczyzn, szykujących się do starcia.

– Jesteś najlepszy. Urodzony zabójca. – Szamocki postarał się o żartobliwy ton, lecz i on nikogo nie oszukał.

– Jak się coś zacznie, już nie zejdę z tego dachu – wycedził kapral. – Byle łachudra z nożem mnie zablokuje.

– Owszem – rzucił chłodno Szamocki. – Tyle że to działa w obie strony. Nie zejdziesz, ale oni nie wejdą. Wyższych domów nie ma. Dobrze się ustawisz i będziesz bezpieczny.

– Pieprzenie. – Palce Młynarczyka wbiły się w boki uniesionej pokrywy. Albo miała powstrzymać go przed skokiem do oficerskiego gardła, albo na odwrót: przymierzał się do wyrywania włazu i rzucania płatem pancernej blachy. Tak czy inaczej zrobiło mi się trochę mdło.

Sprawy zaszły za daleko i wiedziałem już, że skończyła się epoka poprawnych stosunków między tymi dwoma. Będę musiał opowiedzieć się po jednej ze stron. I automatycznie podpaść drugiej.

– Licz się ze słowami – powiedział dość spokojnie Szamocki. – Mam trochę więcej na pagonach.

– Szkoda że nie w głowie. O granatach pan uczony słyszał? Dużo trzeba, żeby wrzucić granat na dwupiętrowy…?

– Jak się coś zacznie, nie tobą się będą zajmować, lecz nami. I bez obawy: nie zamierzam cię zostawić na tym dachu. Zaopiekuj się tamtymi dwoma budynkami; reszta to nasz kłopot. I nie zmuszaj mnie do pisania raportu.

– Bo co? Boby trzeba napisać, że przyjechaliśmy tu poszpanować przed jakąś dupą?

Kaśka nie wstała z ławki i teraz pewnie gratulowała sobie tej wstrzemięźliwości. Nikt się nie łudził, że nie słyszała, ale w jakimś sensie nie było jej tu z nami – Szamocki mógł zignorować nakaz obrony damskiego honoru i zająć się sprawami poważnymi.

– To rozkaz, kapralu – rzucił lodowatym tonem. – Wydany w warunkach bojowych.

Odmawiacie wykonania?

– Z nikim nie walczy…

– Pytałem, czy odmawiacie wykonania rozkazu?!

Młynarczyk przez chwilę zdawał się na serio – co nie znaczy: na chłodno – rozważać taką możliwość. Nie zaczął jednak od łapania porucznika za gardło i jeszcze nim podjął decyzję, wiedziałem, czym się to skończy.

– Rozkaz – wycedził wreszcie. Zsunął się po burcie i z karabinem w ręku pomaszerował w stronę osiedla. Pomyślałem, że jest wściekły: dopiero w połowie drogi przypomniał sobie o innych wrogach, ujął broń oburącz i skręcił, by skorzystać z osłony zarośli.

Rozdział 4

Elektrooptyczne nocne przyrządy obserwacyjne naszego BWP były o trzy dekady młodsze od reszty pojazdu, ale, choć nowoczesne, nie dorównywały termowizorom. Każdy z trzech członków załogi dysponował wzmacniaczem szczątkowego światła gwiazd czy księżyca, czyli mniej więcej tym samym, czym dysponuje kot lub sowa. Czyniło to jego oczy niemal równie skutecznymi jak za dnia – lecz nic ponadto. Pasywne noktowizory nie odróżniały obiektów ciepłych od chłodnych i zbliżający się człowiek nie świecił niczym żarówka na tle terenu. Według producenta przyrząd dowódcy pozwalał na kontrolowanie otoczenia w promieniu 1200 metrów, ale dotyczyło to chyba intruzów wielkości pojazdu, a nie ludzi oglądanych pod postacią głów czy popiersi.

Nic dziwnego, że człowiekowi, na którego czekaliśmy, udało się zbliżyć niepostrzeżenie na pół kilometra. Dookoła było za dużo pagórków, a Szamocki nie miał pewności, z której strony tamten nadejdzie, i musiał przeczesywać wzrokiem trzy czwarte horyzontu. Poza tym Turkmen był mocno spóźniony. Zanim się zjawił, wszyscy byli już znudzeni, senni i odpowiednio mniej czujni.

Siedziałem obok posapującej przez sen Kaśki, rozmyślając z goryczą o tym, że znów dałem plamę we wszelkich możliwych dziedzinach. Nie powinno nas tu w ogóle być – ale nie postawiłem się Szamockiemu i byliśmy. Nie wybiłem komuś z głowy pomysłu zabierania dziewczyny na pustynię. Nie zrobiłem niczego, by umożliwić jej wygodną drzemkę. Od drzwi do wieży ciągnęły się rozdzielone zbiornikiem ławki dla czterech żołnierzy każda. Dwie osoby mogły tu wygospodarować jedno miejsce leżące. Wystarczyło pomyśleć i zaproponować…

O tym, że na dodatek jest jej zimno, przypomniałem sobie dopiero tuż przed alarmem.