John Ringo
Doktryna piekieł
Ćmom Barowym.
Proszę.
Gotowe.
A teraz dajcie mi święty spokój!
— J.
Prolog
Wielebny Nathan O’Reilly musiał przyznać, że stanowisko konsultanta prezydenta Stanów Zjednoczonych miało swoje dobre i złe strony. Jedną z tych dobrych — wprost nieocenioną — był wręcz nieograniczony dostęp do posiadanych przez prezydenta informacji na temat „dobroczyńców” ludzkości. Bane Sidhe i bez tego znała większość owych informacji, przypuszczalnie dzięki penetracji ludzkich sieci komputerowych. Société wolała jednak się upewnić — nie przestając wspierać swoich odwiecznych „sprzymierzeńców” — czy nikt nie próbuje jej wykołować.
Negatywnym aspektem sytuacji były teorie spiskowe głoszone przez różnych niedouczonych ćwierćprofesjonalistów, że jezuita jako doradca prezydenta jest dowodem istnienia jakiejś tajemnej intrygi związanej z piramidami, Atlantydą, obcymi i wiedzą starożytnych. Oficerowie FBI, CIA, NASA i innych agencji uważali, że nie ma żadnych starożytnych spisków. Każdy, kto by otwarcie stwierdził, że wielebny doktor Nathan O’Reilly, Doradca Prezydenta ds. Galaktycznej Antropologii i Protokołu, jest zamieszany w tysiącletnią intrygę, natychmiast trafiłby do pokoju bez klamek.
I dobrze, ponieważ akurat w tym przypadku owi „popaprańcy” mieli rację.
Stanowisko konsultanta cieszyło się jednak również autorytetem, co było bardzo przydatne w kontaktach z pewną kategorią ludzi, do której zaliczał się obecny gość wielebnego.
Przed zdezerterowaniem z Dowództwa Operacji Specjalnych Stanów Zjednoczonych porucznik Peter Left był mężczyzną średniego wzrostu, jasnowłosym i niebieskookim, przypominającym wyglądem i charyzmą półboga albo filmowego gwiazdora. Teraz gość O’Reilly’ego miał ciemne włosy, piwne oczy i szczupłą budowę ciała, a standardowe procedury identyfikacyjne przy wejściu do Cheyenne Mountain potwierdziły również inne odciski palców, inny głos, inną siatkówkę, a nawet inny kod genetyczny. Mimo to wielebny O’Reilly nie miał wątpliwości, że rozmawia z trzecim co do ważności dowódcą Cyberpunków.
Jak dotąd rozmowa nie szła im najlepiej. Niezależnie od tego, że ich interesy były zbieżne z interesami Société, Cybersi istnieli po to, by bronić konstytucji Stanów Zjednoczonych przed Darhelami i sprzymierzonymi z nimi politykami. Przymierze to i wynikający z niego tryb wydawania i przyjmowania poleceń nie miały żadnego oparcia w owym dokumencie — w ani jednym traktacie, w ani jednej poprawce — a więc stały w sprzeczności z konstytucją zarówno z punktu widzenia prawa, jak i ducha ustawy, co Left właśnie ze złością wyjaśniał.
— Kiedy przedstawiliśmy naszym przełożonym dowody przeciwko Darhelom, stało się jasne, że zostali przez nich skaptowani i że musimy sami działać, gdyż nie ma już od kogo przyjmować rozkazów. Jeśli teraz zaczniemy wykonywać polecenia jakiejś grupy kontrolowanej przez Galaksjan, będziemy gorsi od tych, z którymi walczymy. Prawdę mówiąc, propozycja ojca nas obraża.
— Société nie jest „kontrolowana przez Galaksjan” — odparł z uśmiechem O’Reilly. — Działamy niezależnie od Bane Sidhe, jedynie nawzajem się wspieramy. Bane Sidhe udostępnia nam dane wywiadu i zapewnia dostęp do galaksjańskich technologii…
— A wy za to dostarczacie im zamachowców. — Left niemal wypluł te słowa. — Darhelowie przynajmniej nie ukrywają swoich zamiarów pod wzniosłymi hasłami. To, że Galaksjanie sami nie potrafią zabić, kogo trzeba, to jeszcze nie powód, żebyśmy byli ich chłopcami na posyłki.
O’Reilly zmierzył Cyberpunka gniewnym spojrzeniem.
— Dobrze, ty arogancki matole. Chcesz znać prawdę? Proszę. Wy z waszą drogocenną konstytucją już jesteście martwi, jeśli nie odciągniemy od was elfów. Szukacie po omacku odpowiedzi, które my mieliśmy, kiedy jeszcze Gilgamesz nosił pieluchy! Mogę pokazać ci osobisty dziennik Marka Antoniusza, starszego centuriona Czternastego Legionu Rzymu, w którym służyli bezlitośni mordercy, jakich wolelibyście nie oglądać nawet z daleka. Pisał, że ludzie zbyt często ze sobą walczą, podczas gdy powinni połączyć swoje siły przeciwko Darhelom, czyli Odwiecznym, jak ich wtedy nazywano. Chcecie bronić Ameryki i jej cennej konstytucji, którą przecież pisali także członkowie Société. Société stawia przed sobą tylko jedno, jedyne zadanie: sprawić, by ludzkość mogła rozwijać się wolna od jarzma Darhelów! W obecnej chwili to właśnie Darhelowie są największym zagrożeniem dla waszej konstytucji. A więc będziecie z nami współpracować czy będziemy działać po omacku, skłóceni ze sobą? Innego wyjścia nie ma. To układ binarny. Pogódźcie się z tym.
Left przez chwilę spokojnie mu się przyglądał, potem pokiwał głową.
— Czego chcecie i co jesteście skłonni nam dać w zamian?
— Macie rację co do tego, że najbardziej potrzeba nam personelu do bezpośrednich działań — odparł O’Reilly. — Wojna pochłonęła wielu naszych ludzi, a potrzebujemy zespołów szybkiego reagowania…
Left pokręcił głową.
— Nie możemy występować bezpośrednio przeciwko Darhelom. To by pogwałciło Układ. Chociaż być może nie jest zgodny z konstytucją, uważamy, że w dłuższej perspektywie będzie leżał w interesie nas wszystkich.
— To właśnie Układ i wasze starania, by go stworzyć, zrobiły na mnie wrażenie. Moim zdaniem jednak za szybko daliście sobie spokój. Pięciu Darhelów za generała Taylora to kiepski przelicznik. Piętnastu, dwudziestu, stu, jeśliby się dało…
— Jestem skłonny się zgodzić — powiedział Left z nikłym uśmiechem. — Jednak pięciu to wszystko, co mogliśmy zrobić. Jeśli… kiedyś będziemy musieli to powtórzyć, pięciu to chyba wszystko, co jesteśmy w stanie zagwarantować. Ponieważ Darhelowie mogą nie zawahać się przed zabiciem jakiegoś wysokiego stopniem żołnierza za cenę pięciu swoich, uznaliśmy, że jeśli będzie to osoba szczególnie chroniona, zamach na nią można będzie potraktować jako wypowiedzenie wojny. Generalnie jednak my sami nie możemy wystąpić przeciwko Darhelom. A więc do czego potrzebowalibyście ludzi?
— Są pewne przedsięwzięcia, które wymagają „ludzkiej” ręki. Na przykład nie rzucająca się w oczy ochrona wybranych osobników. Mamy bardzo dobre informacje na temat zamiarów Darhelów i często jesteśmy w stanie nie dopuścić do zamachu. Do tego jednak potrzebni nam są kontrzamachowcy. Poza tym od czasu do czasu potrzebujemy kogoś, kto zabrałby naszych ludzi z miejsc, w które sam diabeł boi się zapuszczać.
— Wiedzieliście wcześniej o zabójstwie generała Taylora? — spytał cicho Left.
O’Reilly pokiwał głową.
— Pewne komórki zostały o tym poinformowane, ale ostrzeżono nas, że wykorzystanie tej informacji zdradzi źródło jej pochodzenia, a jego utrata nie byłaby korzystna ze strategicznego punktu widzenia. Pozwoliliśmy więc na zamach.
Left zacisnął usta.
— Jak Churchill i Coventry. Rozumiem taką logikę, ale Cybersi nie godzą się na tak daleko posuniętą realpolitik. Szczerze mówiąc, być może powinniście jeszcze raz rozważyć sprawę sojuszu z nami. Jeśli połączymy siły, będziemy od was oczekiwać przestrzegania zasad moralnych, jezuito. Wprawdzie jesteśmy paladynami, ale jeśli w ramach waszej realpolitik zdradzicie jeden z naszych zespołów albo pozwolicie na śmierć naszego agenta, wyrżniemy was co do jednego albo sami zginiemy. A więc wciąż jesteście zdecydowani?
— Tak — westchnął O’Reilly. — Dużo rozmawialiśmy na temat Cyber Credo, jak to nazywamy, i pojawiły się głosy, że jakoś to obejdziemy. Niektóre źródła informacji będą bardziej narażone, ale jeśli zajdzie taka potrzeba, wycofamy je. Stracimy wówczas dostęp do bieżących informacji, ale nie samo źródło.