— Ja pierdolę — powiedział cicho Blatt, kiedy linia kraterów z ciężkiego działka plazmowego ruszyła w jego kierunku. Próbował zejść jej z drogi, ale ostrzał był tak gęsty, że nie miał dokąd uciekać.
— Cholera — zaklął McEvoy, kiedy pancerz Blatta zniknął w kuli srebrnego ognia. — Skurwysyn!
— Tego nie zdejmiemy — powiedział ze złością Sunday. Ich pociski niszczyły gniazda powierzchniowe i żłobiły rysy na całym pancerzu Minoga, ale ponieważ ciągle się obracał, nie mogły się w niego wwiercić. A ogień robił się coraz cięższy.
— Co ja bym teraz dał za jedną SheVę — mruknął Tommy.
SheVa Dziewięć — albo Bun-Bun, jak nazwała czołg jego załoga — wciąż lekko dymił, kiedy nad horyzontem pojawił się pierwszy sterowiec.
SheVy należały do tego rodzaju broni, jaką można wymyślić tylko podczas naprawdę strasznej wojny. Już w czasie pierwszych bitew z Posleenami okazało się, że ludzie nie mogą sobie poradzić z posleeńskimi okrętami używanymi do bliskiego wsparcia ich piechoty. Na szczęście takie sytuacje były rzadkie — Posleenom nie najlepiej wychodziło współdziałanie broni — ale kiedy już do tego dochodziło, skutek był druzgocący. Z wyjątkiem galaksjańskiej broni ciężkiej, której nigdy nie było pod dostatkiem, tylko jeden system okazał się skuteczny. A był on potworny w całym tego słowa znaczeniu.
Podczas walk wokół Fredericksburga pancernikowi North Carolina udało się namierzyć posleeński lądownik szesnastocalowymi działami, a kiedy dziewięć szesnastocalowych pocisków uderzyło w cel, okręt obcych zniknął. A więc szesnastocalowe pociski okazały się skuteczne. Ale ich użycie stwarzało wiele problemów. Po pierwsze, wieże pancernika nie były zaprojektowane do ostrzału przeciwlotniczego, dlatego celny strzał był w takiej samej mierze wynikiem szczęścia, jak i umiejętności. Po drugie, działa miały bardzo niewielki zasięg rażenia, a po trzecie, pancerniki miały olbrzymie trudności z dopłynięciem do, powiedzmy, Knoxville w stanie Tennessee.
Stworzono więc nową klasę dział, na pierwszy rzut oka podobnych do armat pancerników. Miały szesnaście cali średnicy, ale na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. Tak samo jak nowoczesne armaty czołgów, były gładkolufowe, a ich pociski miały bardzo dużą prędkość wylotową. W nabojach zastosowano elektroplazmowe ładunki miotające; działa miały przedłużone lufy i dodatkowe komory, dzięki którym pocisk ze zubożonego uranu, mający grubość pnia drzewa, przyspieszał do dwóch i pół tysiąca metrów na sekundę. Odpalenie pojedynczego pocisku przeznaczonego do niszczenia posleeńskich lądowników równało się jednoczesnemu wystrzeleniu z sześciu standardowych dział pancernika.
Ponieważ wchodziła tu w grę olbrzymia energia, trzeba było zaprojektować system kompensacji odrzutu, stosujący pochłaniacze wstrząsu o rozmiarach małych okrętów podwodnych. Zainstalowanie ich w kilku naziemnych fortyfikacjach było stosunkowo łatwe, ale umieszczenie ich na ruchomej platformie było prawdziwym wyzwaniem.
Większość grup inżynierskich załamywała z rozpaczy ręce, ale Komisja Przemysłowego Planowania Shenandoah Valley uznała, że platforma po prostu musi być większa niż ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić. W ten oto sposób narodziło się działo SheVa.
SheVy miały sto dwadzieścia metrów długości i dziewięćdziesiąt szerokości, olbrzymie gąsienice i „wieżyczkę”, która wyglądała jak hala walcowni stali. Z tyłu, wewnątrz wieży, znajdował się grubo opancerzony magazyn mieszczący osiem nabojów do działa, z których każdy wyglądał jak skrzyżowanie naboju karabinowego i rakiety ICBM. Oparta na wspornikach lufa przypominała gigantyczny teleskop, ale w porównaniu z wieżą była tak mała, że sprawiała wrażenie przypadkowo dodanego elementu.
Działo składało się z trzech podstawowych części — samej armaty i wspierających ją elementów, potwornej wieży, w której mieściła się komora ładownicza, i układu jezdnego.
Sześćdziesięciometrowa wielokomorowa armata była typu „Bull”. Podstawowym elementem miotającym był system elektroplazmowy, wykorzystujący ładunek elektryczny do zapłonu materiału i zapewniający siłę wyrzutu wykraczającą daleko poza to, co można by osiągnąć zwykłym ładunkiem chemicznym. Ze względu na spadek mocy wraz ze wzrostem zasięgu, lufę wyposażono w dodatkowe komory zapłonowe wzdłuż boków, dodające gigantycznemu pociskowi jeszcze większego pędu. Dzięki tej kombinacji pociski burzące — z odrzucanym zewnętrznym plastikowym „sabotem” i wewnętrznym uranowym rdzeniem — osiągały prędkość blisko dwóch i pół tysiąca metrów na sekundę, co do czasu wynalezienia SheVy było wręcz niewyobrażalną prędkością.
Armata zamontowana była na obrotowej wieży z systemem podnoszenia, który pozwalał strzelać zarówno pod kątem bliskim zera stopni, jak i niemal „prosto w górę”. W końcu zaprojektowano ją jako działo „przeciwlotnicze”.
Zamiast typowego dla artylerii układu „pocisk plus worek”, kiedy najpierw ładowano samą „kulę”, a potem wciskano worki z prochem, SheVa używała olbrzymich nabojów, przypominających połączenie naboju karabinowego i ICBM; osiem takich nabojów mieściło się w grubo opancerzonym magazynie z tyłu wieży. W zależności od tego, czy działo było załadowane pociskami „burzącymi”, czy „eksplodującymi”, czołgi woziły ze sobą od osiemdziesięciu do ośmiuset kiloton materiałów wybuchowych. Z tego między innymi powodu regularne jednostki omijały je szerokim łukiem.
Żeby chronić całą tę maszynerię — niezbyt odporną na działanie warunków atmosferycznych — działo zamknięto w gigantycznej „wieży”, która sama w sobie była inżynierskim popisem. Był to sześcian o trzydziestometrowym boku, zamontowany na łożysku u podstawy działa, a więc obracający się wraz z nim. Zewnętrzną osłonę stanowiła piętnastocentymetrowa warstwa stali; każdy inny materiał wyginał się przy wystrzale z działa. Wnętrze z kolei było niemal puste; były tu tylko potężne wsporniki i łukowate klamry, które utrzymywały osłonę.
Na szczycie osłony znajdował się dźwig służący do przenoszenia monstrualnych rozmiarów sprzętu, niezbędnego nawet do najprostszych napraw.
Poruszenie tego wszystkiego wymagało sporej mocy. Dostarczały jej cztery reaktory Johannesa/Cummingsa. Rdzeniem reaktorów były granulki, maleńkie „cebulki” z warstw grafitu i krzemu, owiniętych wokół drobiny uranu. Dzięki tym warstwom uran nie osiągał nigdy „temperatury topnienia”, a przez to reaktory były zabezpieczone przed niekontrolowaną reakcją łańcuchową. Co więcej, helowe chłodziwo nie dopuszczało do wycieków promieniowania; hel nie przewodził radioaktywności, dlatego nawet w przypadku pełnej utraty chłodziwa można było się spodziewać, że reaktor pozostanie na swoim miejscu.
Oczywiście reaktory miały swoje wady. Mimo zastosowania galaksjańskich technologii regeneracji ciepła, w maszynowni było gorąco jak w piekle. A kiedy reaktor dostawał bezpośrednie trafienie, jak to się od czasu do czasu zdarzało, maleńkie granulki zamieniały się w cholernie radioaktywne utrapienie. Za to moc, jaką dawały, wynagradzała z nawiązką te drobne niedogodności, a rozszczelnione reaktory to był już problem ekip naprawczych.
System napędowy czołgu był równie rewolucyjny. Bezpośredni napęd zapewniały niezależne silniki indukcyjne na wszystkich kołach pędnych, dlatego też SheVa mogła stracić jedno lub więcej kół i wciąż dalej jechać.
Mimo swoich rozmiarów SheVy były wyjątkowo delikatne; w ciągu ostatnich kilku dni można było się przekonać, że to samobieżne działa, a nie czołgi. SheVie Dziewięć udało się jednak wywalczyć długą i bolesną drogę odwrotu.