Garcia popatrzył na olbrzymie działo. W porównaniu z nim buldożery D-9 batalionu konstrukcyjnego wyglądały jak zabawki.
— Nawet tuzin abramsów ledwie może ruszyć coś takiego. Wiem, bo już trzy wyciągnąłem. Generalnie zajmuje to około tygodnia.
— Nie mieliśmy tyle czasu — powiedziała ze znużeniem Chan i przeczesała palcami tłuste włosy, a potem popatrzyła na nie z obrzydzeniem. — Mitchell, ten szurnięty drań, przewiózł nas przez Betty Gap, gdzie nie było nawet drogi. Kiedy jechaliśmy w dół, SheVa nagle zaczęła… zjeżdżać. To była najbardziej niesamowita rzecz, jaką w życiu widziałam, i najbardziej przerażająca. Po prostu… zjechała po zboczu i wbiła się między dwa urwiska. Należy dodać, że przez cały czas byliśmy pod ostrzałem.
— Jakiego rodzaju? — zapytał pułkownik, zafascynowany tą historią.
— Na początku była grupa pieszych Posleenów, ale uderzyliśmy na nich z flanki. Potem jednak nad wzgórzem pojawiły się dwa lądowniki. Pruitt „zdjął” oba na dystansie poniżej tysiąca metrów.
— Ale to… — Garcia przerwał. — Gdyby jego pociski przeszły na wylot albo gdyby zbiorniki lądownika wybuchły, zdmuchnęłoby ich razem z lądownikiem.
— Tak było — skrzywiła się major. — Oba pociski wybuchły na zewnątrz lądowników. Ale Pruitt umie ominąć zasobniki z antymaterią, jeśli chce. Jest naprawdę bardzo dobry. W każdym razie jeden z lądowników stoczył się po zboczu i omal w nich nie trafił; Pruitt zatrzymał go, strzelając pod niego ładunkiem antymaterii. To było poniżej pięciuset metrów.
— Cholera.
— Tak, to bardzo niemiła rzecz. Przeżyliśmy obie eksplozje antymaterii SheVy, ale skończyło się na tym, że SheVa utknęła jak diabli. I wtedy trafił się nam przypadkiem major korpusu inżynieryjnego, który właśnie wycofywał się tą samą trasą. Zaproponował, żebyśmy zdemontowali wieżyczki i wepchnęli podwozia pod SheVę jak deski. Udało się, ale… no, powiedzmy po prostu, że pozbieranie pogiętych blach, które zostawiliśmy za sobą, będzie ciekawym doświadczeniem dla złomiarzy.
Garcia parsknął śmiechem, a potem pokręcił głową.
— Przykro mi, że straciła pani swoje czołgi.
— Och, nic się nie stało — odparła Chan. — Był pan kiedyś w takim czołgu, kiedy strzela?
— Nie.
— Powiem tylko, że załogi wiwatowały, kiedy SheVa je miażdżyła.
— Jest aż tak źle?
— Nie da się tego opisać. Chwilę po tym, jak skończyliśmy strzelać, detonował pocisk SheVy. Dziesięć kiloton, jakieś dziewięćset metrów od nas. Wie pan, co powiedziała moja działonowa?
— Nie.
— „Co to było za łupnięcie?”. — Zaśmiała się ponuro. — Musi być źle, skoro człowiek nawet nie zauważa odpalenia atomówki.
— Może zamontujemy dodatkowe wzmocnienia.
— Aha. Lepiej tak zróbcie. Jak idzie?
— To nie jest najbardziej postrzelana SheVa, przy jakiej pracowałem — odparł Garcia — ale niewiele jej brakuje. Skończymy o czasie, może z godzinnym poślizgiem.
— Jak będziemy kierować działami? — spytała Chan.
— Montuję przedział sterowania bronią pomocniczą. To też pomysł Paula. Będzie pani tam siedziała razem z tym łącznościowcem, którego zabrał Mitchell. Będzie pani miała łączność ze wszystkimi swoimi jednostkami, ale informacje będziecie musieli czerpać z systemów SheVy.
— Może być.
— Paul bez przerwy obmyśla generalne przeprojektowanie SheVy — powiedział Garcia. — Chce, żeby czołgi były najeżone pomocniczą bronią. Wytknąłem mu, że nie da się kontrolować takiej siły ognia bez dużej załogi, ale on chce wykorzystać komputerowe sterowanie.
Garcia skrzywił się.
— Co w tym złego?
— Wie pani, jak Paul wyobraża sobie sztuczną inteligencję? — Garcia westchnął. — Chce wyciągnąć kod z jakiejś gry komputerowej. Udało mi się go przekonać, że to zły pomysł.
— Cha! — zaśmiała się Chan. — Kangury z wyrzutniami rakiet?
— Coś w tym rodzaju. — Pułkownik znów westchnął. — Wyobraziłem sobie, co się stanie, kiedy systemy rozpoznają Himmitów jako wrogich Ghostów, a Indowy jako Protossów. Na razie jestem zdania, że będzie lepiej, jeśli ogniem będą sterowali ludzie w wieżyczkach.
— Może pójdę do dowódców i zacznę opracowywać z nimi plan działania. Czy będą rozrzuceni wzdłuż krawędzi?
— Mniej więcej. Pięciu z przodu, trzech z tyłu i po dwóch po bokach. Zewnętrzny na każdym końcu będzie mógł wspierać burty.
— Dużo siły ognia, ale opancerzenie nieszczególne — zauważyła Vickie.
— Z przodu grube. Paul pracuje też nad kilkoma dodatkowymi pomysłami. Ale jeśli opadną was zgrają, z bliska, będziecie mieli kłopoty.
— I co wtedy?
— No cóż, pani major, to do pani będzie należało, żeby do tego nie dopuścić.
— Wiesz co, Stewie, jest do dupy.
Batalion krył się w podwójnym rzędzie błotnistych dziur, tu i ówdzie połączonych transzejami, które żołnierze kopali, kiedy uderzyli na nich Posleeni, i zalewał nacierające falami centaury ogniem z karabinów grawitacyjnych.
Karabin grawitacyjny M-300 był mocowany do prawego ramienia pancerza na giętkim wysięgniku, który zawierał podajnik amunicji ze skrytek umieszczonych we wnętrzu pancerza. Podczas bitwy można było przyczaić się w okopie albo za rogiem i wystawić karabin, by ostrzelać zbliżające się cele; broń miała własny układ celowniczy, połączony z układem sterowania pancerza.
Swego czasu pojawiły się propozycje, by wyposażyć zbroje w dwa takie karabiny, ale na przeszkodzie stanęła ograniczona ilość amunicji. Każdy pancerz miał sześć oddzielnych skrytek na amunicję, wyposażonych we własne panele awaryjne, ale mimo że „kule” były uranowymi łezkami wielkości czubka małego palca, zbroja była w stanie wyczerpać cały swój zapas amunicji już w trzy godziny. Zwłaszcza, jak to nazywano, w „bogatym w cele” środowisku. A określenie to z całą pewnością pasowało do obecnych warunków.
Posleeni biegli truchtem w dobrym szyku, ściśnięci jak sardynki… dopóki nie wpadali pod przecinające się strumienie pocisków grawitacyjnych ze zubożonego uranu. W miejscach, gdzie strugi srebra uderzały w ścianę ciał, tryskały w górę strumienie czerwonego ognia i strugi żółtej krwi. Każdy pocisk pancerzy wspomaganych miał siłę małej bomby i zabijał nie tylko swój cel, ale zazwyczaj centaury po obu jego stronach. Piętrzący się wał trupów zaczynał obcym przeszkadzać, ale mimo to wciąż nacierali.
— Robi się kiepsko z zaopatrzeniem, szefie.
Po raz pierwszy od pięciu lat Duncan był na pierwszej linii ognia, ale ponieważ nie mogli się spodziewać uzupełnień ani nie mieli żadnego innego pośredniego wsparcia poza ogniem Kosiarzy, nie było innego wyjścia. Liczył się bowiem każdy pocisk.
— Pocisków mamy pod dostatkiem — powiedział Stewart — ale mocy…
Dwaj żołnierze — Bandyta, któremu zabłąkana hiperszybka rakieta zestrzeliła karabin, i jednonogi żołnierz wsparcia w bulwiastym pancerzu, w którym wyglądał jak maskotka Michelina — pełzli płytkim okopem od stanowiska do stanowiska, podając walczącym energię z ocalałych akumulatorów antymaterii. Same pancerze nie poruszały się, a systemy podtrzymywania życia nie zużywały dużo energii, lecz pociski, które wystrzeliwały, potrzebowały wielkiej ilości mocy.
Zanim pociski opuściły lufy karabinów, były przyspieszane do niewielkiego procentu prędkości światła. Dawało im to olbrzymią siłę przebicia, co wyjaśniało, dlaczego szerokie na trzy i długie na cztery milimetry łezki powodowały wybuchy rozmiarów artyleryjskiego ostrzału.