Выбрать главу
* * *

— Szefie, mamy mały problem.

Starszy sierżant sztabowy Ernie Pappas wciąż wolał określenie „Gunny”. Przeszedł na emeryturę w stopniu sierżanta na długo przedtem, zanim obcy stali się czymś więcej niż tylko wytworem science fiction. Ale jako jeden z pierwszych odmłodzonych, od czasu pierwszych lądowań albo odbywał szkolenia, albo walczył na froncie. I umiał rozpoznać spieprzoną taktycznie sytuację.

— Jasne, że mamy — odparł O’Neal. — Będzie ciężko jak cholera oderwać się od nich.

Batalion stawiał ciągłą zaporę ogniową, ale Posleeni bez końca nacierali. Wprawdzie zwolnili tempo ataku i wszystkie siły na północy wycofały się, ale wciąż pozostawali w kontakcie bojowym. Po oderwaniu się od wroga batalion miał zasadniczo dwie możliwości. Mógł wycofać się szybko, nad ziemią, albo powoli, okopując się. Ale w żadnym z tych przypadków nie mógł prowadzić ognia; wskaźniki poziomu energii niektórych pancerzy, mimo uzupełnień, znów wchodziły na czerwone pola.

— Pokąsają nas, kiedy się wycofamy — ciągnął.

— Nie tylko nas pokąsają — dodał Gunny. — Dostaniemy ostry łomot.

— A jeśli ruszą w pościg? — spytał Stewart.

— Wejdziemy na Black Rock Mountain — powiedział O’Neal. — Ciężko im będzie nas ścigać.

— Oni to wszystko słyszą, wie pan o tym — wtrącił Duncan.

— Tak, ale nie sądzę, żeby mogli tak szybko koordynować ataki. W przeciwnym razie już by nam siedzieli na karkach. Ile razy ostro na nas uderzali? Pięć, sześć? Gdyby ten, kto kieruje tym cyrkiem, mógł nam teraz przyłożyć, już by to zrobił.

— A więc powinniśmy odskoczyć, dopóki się tak tłoczą? — zauważył Stewart.

— Tyle tylko, że dostaniemy niezły łomot — powiedział Gunny Pappas.

— Ciągle pan to powtarza, Gunny. Wiem o tym.

— Łomot będzie mniejszy, jeśli ktoś zostanie, żeby ich przytrzymać.

O’Neal odwrócił się do starego sierżanta.

— Chyba żartujesz.

— Sir, mamy w perspektywie prawie pięćdziesiąt procent strat, jeśli po prostu wyskoczymy z okopów i pobiegniemy. Nie mamy granatów, nie mamy moździerzy, nie mamy czym się odgryzać. W tej chwili na linii jest pięciu do sześciu Wszechwładców. Jeśli nie będą czymś zajęci, zmiotą nas nawet pod hologramami.

— Wiem, Gunny, ale to nie znaczy, że poświęcę pionki, żeby ratować króla — powiedział cicho O’Neal. — Albo gońca. Idziemy wszyscy, najszybciej jak można. Musimy tylko dotrzeć do skraju przełęczy. Będziemy na widoku piętnaście, maksimum dwadzieścia sekund.

— A przez ten czas Posleeni będą do nas grzali z tyłu — mruknął Duncan. — A tam jesteśmy najsłabiej opancerzeni. Oprócz pana.

— Dzięki — odparł zimno Mike.

— Mamy kilku żołnierzy, którzy i tak są… niesprawni — powiedział ponuro Pappas. — Nagel i Towbridge stracili nogi. Niech mnie pan zostawi z grupą takich, co mają najmniej energii, są najciężej ranni, chorzy i leniwi. Osłonimy was, kiedy będziecie spieprzać.

— Możemy wycofywać się, kryjąc ogniem — powiedział Stewart. — Tyle że nie jestem idiotą i wiem, że Posleeni nas wtedy zadepczą. Chryste, sierżancie!

Mike wbił wzrok w ziemię, a pozostali patrzyli na niego i czekali. W końcu odezwał się.

— Piętnastu. To wystarczy, żeby przydusić ich ogień, kiedy będziemy się wycofywać. Zrobię listę. — Przerwał i przeszedł na częstotliwość prywatną. — Sierżancie, już dawno wybaczyłem panu Waszyngton.

— Wiem, szefie — odparł szorstko sierżant — że chciałby pan zostać, ale pan nie może. Batalion po prostu… zniknie, jeśli pan oberwie. Potrzebuje pan Duncana i Stewarta, żeby się zajmowali szczegółami. Ja tu wystarczająco długo wytrzymam.

* * *

Mosovich poszedł przodem w górę zbocza. Na szczycie, mimo ciągle padającego deszczu, wyraźnie widać było śliską ścieżkę prowadzącą do jaskini. Wilgoć i nachylenie terenu nie były jedynymi przeszkodami, z którymi musieli się zmagać; całe wzgórza były zasłane drzewami zwalonymi w wyniku wielokrotnych wielokilotonowych wybuchów.

Poruszali się ostrożnie między leżącymi na ziemi drzewami, omijając niebezpieczne osuwiska, aż doszli pod grzbiet kalenicy. Tutaj Mosovich zatrzymał całą grupę i sam podczołgał się na szczyt.

Widział rozciągający się przed nim teren zaledwie kilka tygodni wcześniej, a mimo to teraz nie mógł uwierzyć, że to ta sama dolina.

Gap była wąską, płytką szczeliną, prowadzącą z północy na południe przez góry Tennessee. Jej zachodni kraniec był z tego miejsca ledwie widoczny, słychać było za to bezustanny bitewny jazgot. Mosovich nie wiedział, jak w tej chwili wygląda sytuacja, ale nie miał żadnych wątpliwości, że piechota mobilna ma pełne ręce roboty.

Na północ od Gap dolina rozszerzała się w kierunku wschodu i zachodu. To właśnie stąd pochodziła większa część żywności dla korpusu broniącego tego odcinka umocnień. Kiedy Jake i Mueller przechodzili tamtędy zaledwie tydzień wcześniej, dolina, płowożółta od kukurydzy, owsa i dojrzałych dyń, pełna była przemieszczających się oddziałów. Teraz było to wypalone pustkowie. Jedynym świadectwem, że kiedyś byli tu jacyś obrońcy, była sterta stopionego metalu; Jake podejrzewał, że była to bateria dział. Sama ziemia była czarna i szara, miejscami lśniąca, jakby zamieniła się w szkło. Porośnięte niegdyś drzewami zbocza doliny teraz były pokryte zwalonymi bezlistnymi kłodami, nieodparcie przypominającymi rozrzucone zapałki.

Farma O’Nealów leżała w małej niecce na północ od głównej doliny, jakieś sześćdziesiąt metrów wyżej. Miała kształt rombu; od wejścia na południowym zachodzie prowadziła w górę żlebu wyżłobionego przez strumień O’Neal Creek ścieżka, która potem kilkakrotnie zakręcała. Zważywszy na to, że nieckę zasiedlono na początku dziewiętnastego wieku, nadmierna ostrożność O’Nealów chyba była dziedziczna.

Niecka była tak samo zniszczona, jak główna dolina. Jej dalszy brzeg był całkowicie spustoszony, wszystkie drzewa zwalone, a środek zdarty do gołej skały; lądownik musiał bardzo nisko lecieć. Dom poszedł w drzazgi, a betonowy, umocniony workami z piachem bunkier, ukryty w żywopłocie, zamienił się w ruinę. To właśnie tam, według Cally, po raz ostatni widziano O’Neala.

Bliższy brzeg niecki nie ucierpiał aż tak bardzo, ale mimo to zejście na dół było niezwykle trudne. Biegnąca tędy ścieżka była prawie niewidoczna spod zwalonych pni i głazów.

Mueller szedł przodem, odsuwając mniejsze drzewa i kamienie. Mimo zachowywania ostrożności dwa razy pośliznął się na mokrym zboczu, raz omal nie złamał nogi.

— Przynajmniej Posleenom niełatwo było tu wejść — powiedział Mosovich, pomagając o wiele potężniejszemu podoficerowi podnieść się po upadku.

— Co oznacza, że będziemy mogli wykopać ciało — odparł cicho Mueller. — Nawet jeśli ocalał, a raczej na to nie wygląda, tej nocy na pewno nie przeżył.

— Zobaczymy. — Mosovich przeczołgał się nad zwalonym dębem, który musiał tu rosnąć już od czasu wojny secesyjnej, a potem zsunął się w dół po stosunkowo otwartym kawałku zbocza. Przez ostatnie kilka lat biegał w tę i z powrotem po tych górach, ale teraz pokonanie tej plątaniny drzew wcale nie było łatwe.

Wreszcie wylądował na wąskim skrawku ziemi za domem, gdzie leżały stosy śmieci, w tym porozrzucane ubrania. Powinni je zebrać dla uchodźców, ale jego interesował teraz tylko bunkier.

— Sierżancie Mosovich — odezwał się przekaźnik. — Informuję, że w tej strefie nieznacznie wzrasta promieniowanie.