— Jest źle?
— Raczej nie. Nie osiągnie poziomu groźnego dla zdrowia jeszcze przez sześć do ośmiu godzin. A izotopy, które wykrywam, należą do tych, które szybko się rozpadają; promieniowanie będzie maleć szybciej niż pan je absorbuje.
— Wszystko jedno, i tak lepiej tu się za długo nie kręcić — powiedział Mosovich, machając ręką na pozostałych.
Poruszał się bardzo ostrożnie. Mimo że okolica wyglądała na bezpieczną, mógł się tutaj błąkać lub nawet czaić w zasadzce jakiś Posleen. Większość posleeńskich normalsów była przywiązana do swoich Wszechwładców, kiedy więc ich pan ginął, błąkali się trochę jak dzikie zwierzęta, dopóki nie zebrał ich następny Wszechwładca. Tacy „dzicy” normalsi stawali się coraz większym problemem nie tylko w pogranicznych rejonach, ale także w interiorze. Posleeni rozmnażali się w niesłychanym tempie; jeden dziki Posleen był w stanie spłodzić wiele młodych zaledwie w kilka lat, a każde z nich osiągało dojrzałość już w osiemnaście miesięcy. Stąd też w rejonach, gdzie nie prowadzono odstrzału, Posleeni zajmowali w łańcuchu pokarmowym miejsce głównych drapieżników.
Tutaj jednak okolica wyglądała na czystą. Mosovich pomknął za zrujnowany róg domu, trzymając przed sobą gotowy do strzału karabin, a reszta grupy ruszyła za nim.
Teraz widział wyraźnie bunkier i dziurę w rumowisku, przypominającą zarysem człowieka.
— Cally? — zawołał, podchodząc do bunkra i opuszczając karabin.
Bunkier miał ściany ze zbrojonego betonu, a strop z worków z piachem i stali. Był zaprojektowany tak, by wytrzymać ciężki pośredni ostrzał. Wybuch atomówki zerwał jednak worki i zburzył jedną ze ścian, zasypując wnętrze gruzem i powyginanymi dźwigarami.
Mimo to Papa O’Neal mógł przeżyć. Fala ciśnieniowa wybuchu jądrowego wyrządzała o wiele większe szkody przedmiotom, które miały „wnętrze” i „zewnętrze”, niż raczej jednorodnym ludzkim ciałom. Jake przypomniał sobie, jak około tysiąca lat temu chodził na wykłady z broni jądrowej, na których o tym mówiono. W warunkach, w których domy rozpadały się na kawałki, ludziom bez problemu udawało się przeżyć. Mogła ich zabić temperatura i promieniowanie, ale nie fala nadciśnienia, chyba że byli w samym epicentrum albo podmuch gdzieś ich rzucił.
Mimo że Papa O’Neal był wewnątrz bunkra, kiedy ten się zawalił, teraz go tam nie było. Najwyraźniej ktoś wykopał ciało z rumowiska.
— On tu był — powiedziała cicho Cally.
— Aha. — Jake przykucnął i zajrzał do bunkra. Tylna ściana również się zawaliła, ale widać tam było niewyraźny zarys przejścia. — To tamtędy wyszłaś?
— Tak. — Cally nachyliła się, żeby zajrzeć w głąb gruzowiska. — On tam był, sierżancie!
— Ale teraz go nie ma, Cally — odparł łagodnie Jake, prostując się. — Rozejrzyjmy się szybko, czy nie ma tu czegoś, co warto byłoby zabrać, a potem wracajmy do składu, zanim wróci ten, kto go zabrał.
— Posleeni? — spytał Mueller, patrząc na ziemię w poszukiwaniu śladów pazurów.
— Prawdopodobnie — powiedział Mosovich po chwili milczenia. — Nie widzę żadnych śladów, ale przypuszczalnie to kucyki dorwały ciało.
— Kurwa — zaklęła Cally. — Kurwa, kurwa, kurwa jego pierdolona mać! Tak bardzo nie chciał, żeby go zżarli. Tak bardzo nie chciał.
— Przykro mi — powiedziała Wendy, obejmując ją. — Tak mi przykro.
— Cholera. — Cally wytarła łzy zmieszane z deszczem. — Shari się nie ucieszy.
Wendy parsknęła i przytuliła ją mocniej.
— Na pewno. Nikogo z nas to nie ucieszyło.
Tymczasem Elgars chodziła w tę i z powrotem dookoła zawalonego bunkra, kręcąc głową.
— Widzę tylko ślady Cally, żadnych innych — powiedziała niskim i śpiewnym głosem.
Mosovich spojrzał na nią z ukosa, a Wendy tylko wzruszyła ramionami.
— Annie, znowu coś się z tobą dzieje.
Kapitan Sześciuset co jakiś czas zdawała się przejawiać osobowość innych ludzi. Działo się tak najczęściej, kiedy korzystała z nowo nabytych kwalifikacji, jak na przykład teraz z umiejętności tropienia.
Elgars spojrzała na niebo i pociągnęła nosem.
— Tak. — Znów wciągnęła głęboko powietrze, a potem popatrzyła w stronę drogi. — Kryć się. Ktoś idzie.
Kiedy Mosovich wycofał się w cień zrujnowanego domu, odezwał się jego przekaźnik.
— Sierżancie, wiadomość od porucznika Thomasa Sundaya z piechoty mobilnej sił uderzeniowych Floty.
— No, mamy przełęcz — mruknął Tulo’stenaloor. Wyszedł z umocnień wokół Clarkesville i patrzył na strumienie oolt’ondarów wspinających się w górę przełęczy. — Kosztowało nas to dwieście tysięcy oolt’os i wielu kessentaiów. Ziemia jest zryta, trzeba będzie to naprawić, zanim ruszymy naprzód. Ale mamy przełęcz.
— Oni wrócą — powiedział Goloswin. — Znów zamierzają wypełnić ją ogniem.
Kessentai był najdziwniejszym osobnikiem wśród Posleenów; był to sławny wojownik, który zrezygnował z walki i zajął się swoim hobby, czyli majsterkowaniem. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż zdobycie jakiegoś sprzętu — ludzkiego, Indowy, posleeńskiego czy Aldenata — a potem rozebranie go, żeby sprawdzić, jak działa.
Tulo’stenaloor wytropił go na dalekiej planecie i zwabił na Ziemię, obiecując, że będzie miał do czynienia z zagadkami, od których postrada zmysły. Jak się jednak okazało, rozwiązanie każdej zagadki, od rozpracowania ludzkich systemów czujników po włamanie do ultrabezpiecznej sieci przekaźników, było dla niego pisklęcą igraszką.
Mimo to wciąż dobrze się bawił, a ponadto obiecano mu ogromne bogactwa; czego mógłby więcej chcieć?
— Tak, ale będą mieli z tym kłopoty — powiedział Tulo’stenaloor.
— Będziesz ich ścigał? — spytał ostrożnie technik. Dobrze zdawał sobie sprawę, że nie do końca rozumie estanaara. Większość posleeńskich oolt’ondaiów puściłaby się w pogoń, którą zakończyłaby dopiero śmierć wszystkich ludzi. Tymczasem Tulo’stenaloor, tak samo jak Majsterkowicz, zastosował nową metodę działania. Zbierał najtęższe umysły, jakie miał, a potem rozbijał ludzi w thresh.
— Nie. Trasa, którą wybrali, jest bardzo trudna; pościg z oolt’os byłby prawie niemożliwy, dlatego będziemy musieli ich puścić. Jakie mamy wieści o ich próbach zdobycia… wsparcia ogniowego?
Był to ludzki termin, który estanaar chętnie sobie przyswoił.
— Ich generał Horner nie używa już swojego przekaźnika, a sieć przekaźników zaczyna przeciwdziałać mojej infiltracji. Ale według ostatniego przekazu, ich jedyną nadzieją jest działo SheVa, które nazywają Bun-Bun. Obecnie jest naprawiane i modernizowane niedaleko Sylfa.
— W takim razie trzeba coś zrobić z tym piekielnym ustrojstwem — westchnął wódz. Nacisnął przycisk na panelu tenara i zaczekał, aż ten wyłapie Orostana spośród masy innych kessentaiów.
— Orostanie?
Starszy oolt’ondai patrzył z obrzydzeniem na miasto Franklin i rozciągające się na zachodzie jezioro. Przypomniał sobie pierwszą poważną porażkę, kiedy ponad sto tysięcy Posleenów zostało uwięzionych w walącym się Podmieściu. Teraz spychano ich z powrotem w stronę miasta, które wcale nie wygląda lepiej niż podczas marszu naprzód — niewiele łupów, bardzo mało ziemi, która nie byłaby zryta — i nie jest warte tego, by za nie walczyć i ginąć.
— Estanaarze? — odparł. Związał swój los z Tulo’stenaloorem już w czasie Wielkiego Zgromadzenia, kiedy to większość oolt’ondaiów uznała go za szaleńca, gdyż Tulo’stenaloor poniósł dotkliwą klęskę na Aradanie 5, a jego Nową Ścieżkę nazwano wielką herezją. Orostan, który zbierał wszystkie informacje o ludziach, rozumiał, że masowa szarża i próba zgniecenia wroga przewagą liczebną jest szybką drogą do samobójstwa i że Tulo’stenaloor ma rację, próbując wykorzystywać przeciwko ludziom ich własne metody walki. I nawet to mu się częściowo udawało, a udałoby się jeszcze lepiej, gdyby te przeklęte pancerze nie zajęły przełęczy, a obsrana przez demony SheVa nie walczyła tak zaciekle podczas odwrotu. Wszyscy wyszkoleni piloci tenarali i oolt’pos zostali zabici, a w natarciu stracono większość elitarnych oolt’ondarów. Nie pozostało zatem nic innego, jak wrócić do starej metody „szarża i śmierć”.