A żołnierze nie czekali z założonymi rękami. Smugi srebra najpierw wytropiły Wszechwładców, a potem przeorały masę Posleenów, powiększając górę trupów.
Kiedy natarcie znów się zatrzymało. Pappas usłyszał kolejną komendę.
— Wszyscy sprawni, wycofać się i przegrupować.
Wcisnął kolejny magazynek w gniazdo karabinu i kontynuował ogień, a tymczasem zielone kropki na ekranie taktycznym zaczęły się wycofywać. Żołnierze poruszali się szybko; wyskakiwali z okopów i biegli, nisko schyleni. Mimo ognia piętnastu żołnierzy, którzy pozostali w okopach, Pappas zobaczył, że ikona jednego pancerza — potem dwóch, pięciu — robi się czerwona. Reszta batalionu na szczęście dobiegła do załomu góry i zniknęła z jego ekranu.
Posleeni nie czekali. Słysząc okrzyk, że pancerze się wycofują, siły zebrane za wałem trupów podwoiły wysiłki, gramoląc się na stertę ciał i biegnąc naprzód.
Ogień, który ich przywitał, nie był jednak wystarczający; niektórym Posleenom udało się przedrzeć bliżej, potem pojawili się następni i następni.
— Hmmm… — zamruczał Pappas, wyciągając następny magazynek i wciskając go w gniazdo karabinu, kiedy poprzedni, pusty, wypadł na ziemię. — „Jeśli Armia i Marynarka kiedykolwiek spojrzą na krainę Niebios… „.
Posleeni ostro nacierali. Większość z nich odrzuciła strzelby, działka i wyrzutnie rakiet i wyciągnęła miecze borna, choć ogień pancerzy wciąż ich kosił dziesiątkami. Ale każdy kolejny skoszony łan był coraz bliżej. Pięćdziesiąt metrów, trzydzieści, dziesięć, pięć…
— „Jeśli Armia i Marynarka kiedykolwiek spojrzą na krainę Niebios…” — zanucił sierżant, kiedy pierwszy normals dobiegł do jego okopu. Rozwalił go strugą srebrnego ognia, ale za nim biegł następny i następny, a tymczasem na ziemię wypadł już pusty magazynek. — „…Zobaczą, że ulic strzegą tam Marines Stanów Zjednoczonych”.
Ponieważ przygotowania do przetransportowania sprzętu na Black Rock Mountain szły dobrze, Tommy mógł sobie pozwolić na chwilę czasu dla siebie i zabrać Wendy na spacer.
Kiedy zbocze zrobiło się prawie pionowe, korzystając z tego, że ma zapas mocy, włączył na full swój system antygrawitacyjny i po prostu przeleciał nad iglicą.
— To było bardzo podniecające — powiedziała Wendy, kiedy wylądowali na wąskiej granitowej półce porośniętej rzadkim mchem i wyrastającymi wprost z kamienia poskręcanymi młodymi drzewkami. W świetle wschodzącego księżyca miejsce to nie wyglądało zbyt gościnnie; wiatr szeptał o sylfach i żywiołakach, a porosty desperacko szukały oparcia w szarym podłożu.
— Dobra, Supermanie, co to za tajemnica?
— Właściwie to nie jest tajemnica — powiedział Tommy, zdejmując hełm. — Po prostu… nie zostało nam wiele czasu.
Przerwał i spojrzał na południe. Mimo szumu mocnej, zimnej bryzy co jakiś czas słychać było, jak w Gap przewalają się posleeńskie hordy.
— Kiedy wrócimy… właściwie nie będziemy mogli wiele zrobić. Tylko… okopać się i trzymać.
— Chcesz powiedzieć, że kiedy pójdziesz, już nie wrócisz? — spytała Wendy, zakładając włosy za ucho. Powiew wiatru chwycił jasne włosy dziewczyny, które bezskutecznie układała, i rozwiał je.
— Chyba… chyba tak, kochanie. — Tommy włączył jarzeniówkę i spojrzał Wendy w oczy. Były magnetyzująco niebieskie. Tak dawno ich nie widział, że niemal już zapomniał, jak bardzo są niebieskie. — Już wcześniej bywało źle. Zawsze była szansa, że się zarobi kulkę. Ale teraz…
— A więc przyprowadziłeś mnie tutaj, żeby mi powiedzieć, że mnie zostawiasz? — Wendy pogłaskała go po twarzy. Żelowa wyściółka pancerza wykonywała wszystkie zabiegi higieniczne, w tym również golenie. Tommy musiał się golić dwa razy dziennie, ale pod opieką pancerza twarz miał gładką jak niemowlę.
— Chyba tak — odparł. — I… wiesz, nam się spieszy. Nie mamy dużo czasu, ale…
— Tommy — powiedziała, ściągając przez głowę koszulę i rozpinając stanik. — Zamknij się i wyskakuj z tej cholernej skorupy.
Mosovich starał się zachować powagą, kiedy porucznik i jego pani dołączyli do nich na szczycie wzgórza; gdyby miał okazję, prawdopodobnie też by ją wykorzystał.
— Milo znów was widzieć, poruczniku — zachichotał Mueller.
Tommy miał dość przyzwoitości, żeby trochę się zawstydzić, ale Wendy tylko uśmiechnęła się leniwie.
— Pewnie pora się zbierać, co? Mam nadzieję, że to się da tak założyć, żebym sobie nie zrobił więcej siniaków — powiedział porucznik.
Mueller zakaszlał, a Shari złośliwie zachichotała.
— Mnie to wygląda na samookaleczenie.
— Ależ skąd, sam sobie tego nie zrobił — powiedziała Wendy i mrugnęła.
— Jeśli jesteście gotowi — powiedział Sunday, patrząc na skrzynie, a potem na McEvoya — pora ładować.
Podniósł jedną skrzynię i przymocował ją klamrą grawitacyjną do boku pancerza Kosiarza, potem dołożył drugą z drugiej strony. Po chwili znalazł jeszcze miejsce na trzecią. Potem zrobił to samo z Pickersgillem, po czym kazał im załadować na niego jeden power pack, skrzynię z amunicją i skrzynię z bronią, teraz owiniętą w brezent. W końcu trzy pancerze były gotowe; wyglądały jak jakieś wielkie robaki, które próbują się ukryć pod skrzyniami.
Potem z pewnym trudem Tommy i Kosiarze pomogli pozostałym zarzucić ładunek na plecy. Skrzynie były ciężkie, ważyły po osiemdziesiąt kilo i nie miały szelek do noszenia. Ale przypinając je do pustych stelaży plecaków, w końcu jakoś zarzucili je sobie na plecy. Były wyjątkowo nieporęczne, ale jakoś dawały się nieść.
— Idziemy — powiedziała Elgars, nachylając się do przodu pod ciężarem skrzyni.
— Dbaj o dzieci. — Shari przesunęła swoją skrzynię; szelki wrzynały jej się w plecy, a nogi już zaczynały się pod nią uginać.
— Będę o nie dbać — zapewniła ją Cally. — Uważajcie na siebie, dobrze?
— Będziemy uważać — powiedział Mosovich. — A ty nie wychylaj się za bardzo.
— Zrobi się.
Sunday obejrzał wszystkich, a potem spojrzał na Elgars.
— Pani kapitan, pani prowadzi.
— Cally, wracaj do składu — rozkazała Elgars. — Ruszamy.
I ruszyła, stawiając ostrożnie stopy. Jedno poślizgnięcie z tym cholernym pudłem na plecach i zamieni się w stos połamanych kości.
— Pamiętam, że wpisywałem to na listę przyszłego zatrudnienia — powiedział Mosovich, poprawiając ciężar i próbując wygodniej ułożyć swój AIW.
— Co takiego? — spytał Mueller. Z całej grupy jemu najmniej przeszkadzało obciążenie.
— Zawód szerpy — zaśmiał się sierżant. — Zawsze chciałem nosić czyjeś bagaże po wertepach.
— Wiesz, założę się, że bywają lepsze sposoby prowadzenia wojny — powiedział Mueller.
Doktor Miguel „Mickey” Castanuelo był fanatykiem.
Po raz pierwszy ujrzał Stany Zjednoczone z dziobu przechylonej na bok z przeładowania łodzi. A jeśli był jakiś widok piękniejszy niż niewyraźny zarys lądu na horyzoncie, to był nim kuter straży przybrzeżnej, który pojawił się w chwili, kiedy cieknąca łajba zaczynała już tonąć.
Łódź przewoziła jedną z ostatnich „oficjalnych” grup uchodźców z castrowskiej Kuby; miesiąc później wszelkie przeprawy zostały zakazane. Ojciec Miguela, Jose Castanuelo, był lekarzem i padł ofiarą jednej z najbardziej ulubionych porewolucyjnych zabaw, zwanej „złap batistowca”.