Doktor Jose Castanuelo nie miał nic wspólnego z rządami Batisty, ale kiedy jeden z kolegów na niego doniósł, wiedział, że to tylko kwestia czasu, kiedy trafi do „obozu reedukacyjnego”. Załadował się więc z całą rodziną na chybotliwą łódź i ruszył w stronę wolności.
Zdobyty na Kubie tytuł doktora medycyny był w Stanach Zjednoczonych zaledwie ciekawostką, ale Jose nie pozwolił, żeby to mu stanęło na drodze. Znalazł sobie sponsorów w Atlancie w stanie Georgia i przeprowadził się tam razem z bliskimi. Potem wraz z żoną, która pochodziła z dobrej rodziny i nigdy dotąd nie przepracowała nawet jednego dnia, znaleźli sobie posady w restauracjach. Jose rozpoczął wieczorowe studia na Uniwersytecie Stanu Georgia, a potem w Emory podczas gdy jego dzieci, dzięki darom parafii, zaczęły się uczyć w szkole podstawowej Chrystusa Króla, a potem w liceum Papieża Piusa X.
Jose skończył Emory (cum laude) i poszedł do szkoły medycznej. Po pierwszym roku jego profesorowie zorientowali się, że mają do czynienia z doświadczonym kolegą po fachu, który uwiązł w biurokratycznym koszmarze. Dalsza nauka w szkole medycznej poszła już jak po maśle. Jose otrzymał drugi tytuł doktora, został w Emory i w końcu dochrapał się profesury. Tymczasem jego żona otworzyła modną i dochodową kubańską restaurację. Ich wspólne dochody wreszcie pozwoliły im odrobić to, co stracili blisko dziesięć lat wcześniej, Miguel Castanuelo szybko całkowicie się zamerykanizował. Latynoska społeczność Atlanty w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych była nieliczna i jego ojciec nie zamierzał go wychowywać jako „odrębnego, lecz równego” obywatela. Miguel szybko został Mickeyem, rzadko mówił po hiszpańsku w domu, a poza nim nigdy. Grał w futbol i niczym nie różnił się od wszystkich Chadów, Tommych i Blake’ów, dopóki komentator nie próbował wymówić jego nazwiska. Na ostatnim roku w Św. Piusie stało się to swoistą zabawą. Za każdym razem, kiedy na jakimś wyjazdowym meczu komentator się mylił, wszyscy kibice Piusa ryczeli chórem „Ka-sta-nu-ej-lo!”.
Miguel postanowił, ku zgryzocie swoich rodziców, że po szkole pójdzie do wojska. Mickey bowiem nie tylko został zamerykanizowany, stał się gorliwym patriotą. Wiedział, że wszystko, co ma w jego życiu jakieś znaczenie, zawdzięcza kutrowi straży przybrzeżnej, który zaryzykował wypłynięcie w burzliwe morze, żeby uratować jego i jego rodzinę, sponsorom, którzy powitali ich z otwartymi ramionami, i społeczeństwu, które dało jego ojcu tak rzadką w życiu drugą szansę. Czuł, że musi spłacić dług wdzięczności i odbyć służbę w Armii jeszcze przed pójściem na studia.
Jednak w pierwszej klasie liceum pojawił się na lekcji fizyki ojciec jednego z jego kolegów. Był on starszym oficerem marynarki Stanów Zjednoczonych, stacjonującym w zdecydowanie lądowym Instytucie Techniki Stanu Georgia. Mówił o możliwościach zrobienia kariery w Marynarce, która wciąż gorączkowo poszukiwała młodych, bystrych ludzi, którzy daliby sobie radę z trudami studiów w Georgia Tech. Była to jedna z najlepszych szkół zajmujących się wytwarzaniem energii jądrowej. Marynarka obiecywała pokryć koszty studiów tych zdolnych mężczyzn (i kobiet), którzy poświęciliby jej sześć lat swojego życia.
Miguel szybko podpisał odpowiednie papiery.
Bez trudu przyjęto go do Georgia Tech, bo na teście SAT dostał 1527 punktów, a średnią GPA miał 3.98 (raz dostał na koniec roku B, czyli czwórkę, z łaciny). Po czterech latach ukończył studia z tytułem magistra wytwarzania energii jądrowej. Potem poszedł do szkoły Marynarki — „dopiero my was nauczymy, co to znaczy wytwarzanie energii” — a następnie wstąpił na służbę do Floty i znalazł się na atomowym okręcie podwodnym, gdzie zaczęła się jego miłość do robienia ludziom dowcipów.
Niestety, wkrótce wyrzucono go na ląd, gdyż stwierdzono u niego nie wykryte wcześniej szmery w sercu. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, Miguel wrócił na Georgia Tech i zrobił doktorat z fizyki jądrowej. Potem trafił na Wydział Energetyki, ale tam zmienił zainteresowania z technologii wytwórstwa na broń.
Ostatecznie znalazł się w Oak Ridge, które nie zajmowało się już produkcją uzbrojenia, lecz badaniami. Z Oak Ridge przeniósł się na Uniwersytet Stanu Tennessee; zaczął też oficjalnie kibicować tamtejszej drużynie futbolowej. Uniwersytet mieścił się tuż obok placówek rządowych i od dawna z powodzeniem dostarczał im pracowników. Następną dekadę Miguel spędził na przenoszeniu się z jednej placówki do drugiej, a jego teoretyczne badania stawały się coraz bardziej ezoteryczne. A przynajmniej tak się wszystkim wydawało.
Kiedy nadeszły wieści o posleeńskiej inwazji, uznał, że znów powinien założyć błękitny mundur; warunki walki na pokładzie okrętu kosmicznego były tak podobne do warunków panujących na okrętach podwodnych, że Flota w pierwszej kolejności rekrutowała podwodniaków. Zamiast tego jednak został na uniwersytecie i w Oak Ridge, bo tam mógł się bardziej przy — dać. Jego „teoretyczne” badania dotyczyły bowiem produkcji, przechwytywania i wykorzystywania antymaterii.
Mickey w głębi ducha był „zielony”. Zdawał sobie sprawę, że złoża paliw kopalnych są ograniczone, a same paliwa koszmarnie niszczą środowisko, i to wcale nie przez tak szeroko nagłośniony „efekt cieplarniany”, który był wymysłem niedouczonych populistów, lecz przez wydobycie i dystrybucję paliw. Nie wspominając o przesyle, w którym Knoxville w stanie Tennessee miało swój niemały udział. Był jednak realistą i wiedział, że aby zastąpić paliwa kopalne, trzeba by czegoś równie wydajnego lub jeszcze lepszego.
Jedynym sensownym rozwiązaniem wydawała się antymateria. Można ją było produkować w odludnych miejscach przy użyciu energii jądrowej, a także łatwo i tanio przewozić. Drobina antymaterii wielkości ścinka paznokcia była w stanie zasilić samochód (nawet latający samochód, który położyłby kres komunikacyjnym korkom) przez cały okres jego eksploatacji. Oczywiście, gdyby układ utrzymywania antymaterii zawiódł, samochód zamieniłby się w jądrową ognistą kulę, ale to już była sprawa dla inżynierów.
Prawdziwym problemem, na który zwracali uwagę koledzy Miguela, było wytwarzanie i kontrolowanie dużych ilości antymaterii, a dopóki nie wiadomo było, jak to robić, poruszali się w sferze science fiction.
Wraz z przybyciem Posleenów, Indowy, Darhelów i Tchpth stało się jasne, że „dziwaczne pomysły” Mickeya wcale nie są fikcją naukową. Indowy potrafili produkować i mikrokapsułować antymaterię.
Jak się okazało, technologia wytwarzania antymaterii była banalna i ludzie byli w stanie bez problemu ją zrozumieć. W kontakcie ze „zwykłą” materią antymateria przekształcała całą swoją masę w energię. Co więcej, dzięki mikrokapsułowaniu można było mieć pewność, że jeśli kapsułka zawiedzie, nie dojdzie do olbrzymiej jądrowej eksplozji. Jednak przechowywanie antymaterii okazało się niełatwe; jedynie Indowy wiedzieli, jak to robić.
Po roku studiowania technik Indowy (na tyle, na ile na to pozwalali) Miguel poczuł się sfrustrowany. Indowy przeczyli teorii prawdopodobieństwa, a to było po prostu nie fair.
Cała mechanika kwantowa, cała chemia i metalurgia opierała się na prawdopodobieństwach. Kiedy miesza się ze sobą dwie różne substancje, ich cząsteczki mogą na siebie oddziaływać na wiele dających się przewidzieć sposobów, ale maleńka ilość cząsteczek łączy się inaczej, w zupełnie nieoczekiwany sposób. Choć wydawało się to wręcz nieprawdopodobne, przeczucia Indowy sprawdzały się za każdym razem. Zupełnie jakby ktoś trafiał szóstkę w totka nie raz, ale za każdym razem.