Miguel nie rozumiał, jak oni to robili, a oni najwyraźniej nie potrafili wyjaśnić tego w przystępny sposób. Po prostu się „modlili”, a reszta działa się sama.
Miguel był dobrym katolikiem, ale nie wierzył w taką modlitwę. To była po prostu zaawansowana technologia, ale choćby od tego zależało jego życie, nie potrafiłby jej odtworzyć.
Kluczem do sukcesu było mikrokapsułowanie. Gdyby umiał mikrokapsułować, cały świat (czyli to, co z niego w tej chwili zostało) mógłby przerzucić się na antymaterię. Ponieważ produkcja antymaterii była już przygotowana, mikrokapsułowanie urosło do symbolu Świętego Graala.
Zaczął od materiału zwanego „fulerenem” od nazwiska Buckminstera Fullera, wynalazcy kopuł geodezyjnych; była to sferyczna cząsteczka węgla. Ponieważ każdy atom węgla generował „strefę odpychania”, wszystkie cząsteczki albo atomy zamknięte w fulerenie były automatycznie powstrzymywane przed zetknięciem nie tylko z atomami węgla, ale i resztą wszechświata.
Potem Mickey zagłębił się w chemię i fizykę kulek Bucky’ego. Wiadomo było, jak je produkować, a nawet jak w nie owijać inne atomy, ale owinięcie antywodoru tak, żeby się z nimi nie zetknął, to była zupełnie inna sprawa.
Eksperymenty trwały, a sam proces nie przebiegał bez porażek. Ale jeśli w Tennessee czegoś było w nadmiarze, to górników (którzy drążyli w górach i budowali zdalnie sterowane laboratoria) i gór. I trzeba było tylko trzech gór, żeby odkryć bezpieczną metodą mikrokapsułowania (no, stosunkowo bezpieczną, ale nikt nie zamierzał w najbliższym czasie przenosić laboratorium z wnętrza góry do miasta). Podczas badań Mickey zaczął nawet rozumieć, w jaki sposób Indowy naginali prawa fizyki do własnych potrzeb, ale z jego punktu widzenia było to bezużyteczne.
Fulereny były wytrzymałe, a żeby wydobyć energię z kapsułowanego wodoru, trzeba je było najpierw „rozbić”. Rozbicie wymagało niemal takiej samej ilości energii, jaką odzyskiwało się z eksplozji, dlatego najlepiej było zapoczątkować reakcję łańcuchową, zamykając pewną ilość fulerenów w naczyniu i wymuszając zniszczenie kilku z nich (zazwyczaj wstrzykując antyprotony), a one z kolei niszczyły następne.
Niestety, trudno było ustalić ich właściwą ilość. Po pierwszych próbach Mickey musiał, na prośbę władz uniwersytetu, przenieść swoje laboratorium do wnętrza kolejnej góry, aby budynek można było odbudować. Tak naprawdę miał tylko garść czarnego pyłu, który cholernie trudno było zmusić do wybuchu. Ale kiedy już wybuchł, wszyscy musieli się kryć.
Miał więc materiał wybuchowy, ale nie paliwo. Do tego dochodził problem promieniowania.
Kiedy pierwsze atomy węgla wchodziły w reakcję, nie ulegały całkowitemu rozkładowi i wypuszczały wiązkę cząsteczek alfa i beta wraz z odrobiną promieni gamma. („Radioaktywny napęd Castanuelo oparty na reakcji łańcuchowej”? Nie, General Motors nie byłoby zadowolone. Siła eksplozji na poziomie atomowym sprawiała, że część atomów węgla łączyła się, w wyniku czego powstawał rozbryzg bardzo „gorącego” radioaktywnego materiału, groźniejszego, choć nie tak trwałego, jak standardowy opad radioaktywny.
W tym momencie pojawili się Posleeni, którzy sprawiali wrażenie właśnie takich gości, którzy zasługują na bardzo gorące radioaktywne powitanie. Niestety, prezydent Stanów Zjednoczonych nie wyraził na to zgody. Mickey został więc z materiałem, który w nanosekundę mógł zamienić połowę wschodnich Stanów Zjednoczonych (skoro proces produkcji opanowano do perfekcji, Mickey nie widział sensu zamykania fabryki) w radioaktywną pustynię, chociaż był bardzo „gorący” tylko przez dzień czy dwa. Na poziomie teoretycznym była to idealna broń powierzchniowego rażenia.
A jak już wspomniano, Miguel był fanatykiem.
— Co macie?! — Jack Homer rzadko krzyczał, dlatego kiedy już to robił, wszyscy byli podwójnie zaskoczeni.
— Mamy zasięg na Gap.
Gerald Carson, rektor Uniwersytetu Stanu Tennessee, nie był szczęśliwy, że musiał wykonać ten telefon. Ale skoro zadano mu pytanie, odpowiadał. Spokojnie, uprzejmie, z twarzą ociekającą potem.
— Pracujemy nad projektem broni — ciągnął, kiedy generał kiwnął głową. Praktycznie każda uczelnia techniczna prowadziła takie projekty. — Może dosięgnąć Gap. W zeszłym miesiącu broń ta umieściła dwudziestopięciokilową paczkę na niskiej tymczasowej orbicie. To zmodyfikowany Super-Bull, trzysta milimetrów. Mamy także profesora Mickeya Castanuelo, który pracuje nad programem jądrowym. Jeszcze przed pierwszym kontaktem z Posleenami uważano go za niegroźnego wariata, który ma świra na punkcie antymaterii. Po pierwszej fali lądowań otrzymał kredyt zaufania ze strony działu badawczego sił naziemnych…
— A więc to my za to płaciliśmy? — przerwał mu Jack.
— Nie wiem, co dokładnie miał badać — rektor ze złością zmarszczył brew — ale w końcu wynalazł metodę mikrokapsułowania. Niestety, z punktu widzenia energetyki była zupełnie bezużyteczna. Ale. zajmował się też kiedyś bronią jądrową, więc znów do tego wrócił. I najwyraźniej miał specyfikacje działa Supergun, bo zbudował kasetową bombę z antymaterią…
Cally wyszła ze składu i siadła na skalnej półce, patrząc w dół, na długie zbocze schodzące do odległej doliny. Nigdy dotąd nie przyglądała się terenowi po tej stronie góry; teraz była ku temu okazja, bo nie zanosiło się na to, że dorośli szybko wrócą.
Na północy wznosiła się kolejna kalenica zamykająca wąską dolinę. Dolina zakręcała na wschód, a potem na południe, gdzie dochodziła do Rabun Valley, kawałek na zachód od szkoły Rabun-Nacoochee; strumień w dolinie wił się przez dawny teren szkoły, zanim docierał do wód Tennessee.
Na zachodzie, u wyłom doliny, wznosiły się wzgórza zwieńczone ostrymi jak noże grzbietami. Rosły tam drzewa, ale po niedawnych wiatrach nie miały już prawie liści. Tuż nad drzewami, jakieś trzydzieści metrów poniżej półki Cally, leciał jastrząb; dziewczynka patrzyła, jak zatacza kręgi, wznosi się i opada, aż zniknął za szczytem.
I właśnie wtedy Cally zauważyła poruszenie wśród drzew. Podniosła do oczu lornetkę, żeby lepiej się przyjrzeć. W pierwszej chwili wydawało jej się, że to idące gęsiego jelenie, potem jednak zobaczyła broń. A jelenie nosiły broń tylko w kreskówkach.
— O cholera — mruknęła.
Była to niepełna kompania Posleenów prowadzona przez pieszego Wszechwładcę. Od czasu pierwszego ataku w okolicy nie było żadnych Posleenów; generalnie starali się unikać wzniesień. A więc ci tutaj byli z jakiegoś konkretnego powodu.
Jedynym zaś powodem mogła być grupa zaopatrzeniowa.
Obcy poruszali się po wzniesieniach dość powoli, ale kiedy tylko zejdą do doliny, będą mogli bardzo przyspieszyć. A tamci, obładowani skrzyniami, nie mają szans uciec.
Cally wstała i wróciła do składu. Popatrzyła na dzieci, a po chwili podjęła decyzję. Nie była to łatwa decyzja, ale jedyna, jaką można było podjąć. Czasami trzeba po prostu zachować się jak O’Neal, nawet kiedy się jest trzynastoletnią dziewczynką.
— Billy, idę się przejść — powiedziała, zakładając kuloodporną kamizelkę.
— Miałaś tu zostać — odparł chłopiec, patrząc, jak się pakuje.
— Mam coś do załatwienia — powiedziała, marszcząc czoło. — Takie dziewczyńskie sprawy.
— Aha. — Teraz Billy zmarszczył czoło, widząc, że Cally przeładowuje broń. — Dziewczyńskie sprawy. Jasne.
— Wrócę przed dorosłymi — dodała. — Jeśli ktoś się pojawi, schowajcie się w galtechowskim magazynie i zamknijcie drzwi. Nic się przez nie nie przebije.