Mike westchnął i wyświetlił listę piosenek; w takich chwilach jak ta muzyka wydawała mu się jak najbardziej na miejscu.
— Co to jest, do cholery? — zapytał porucznik Tommy Sunday, kiedy na częstotliwości dowodzenia rozbrzmiała dziwna klawiszowa muzyka.
— Don’t pay the ferryman — odparł starszy kapral Blatt. Jego pancerz Kosiarza miał na przodzie holograficznego purpurowo-różowego misia; kiedy zaczęła się piosenka, miś zerwał się na nogi i zaczął tańczyć, potrząsając w rytm muzyki tłustym brzuszkiem. — Stary musi być w niezłym dołku.
Kosiarze byli operatorami ciężkiej broni piechoty mobilnej. Ich pancerze, zaprojektowane do dalekiego ognia pośredniego albo ciężkiego ognia bliskiego wsparcia, zazwyczaj wyposażone były w cztery sztuki broni (w przeciwieństwie do jednego standardowego karabinu Bandytów), poczynając od przeciwokrętowych ciężkich działek grawitacyjnych, przez automatyczne moździerze dalekiego zasięgu, a na działkach fleszetkowych wypluwających miliony pocisków na minutę kończąc. Były jednak cieńsze, więc angażowanie się w bezpośrednie starcia z Posleenami było z reguły złym pomysłem.
— Chryste — jęknął kapral McEvoy, trąc prawie łysą głowę. — Mam nadzieję, że to nie jest ta jego playlista pod hasłem „wszyscy ZGINIEMY!”. Jak usłyszę jeszcze raz Veteran of the psychic wars, chyba się porzygam.
Promy były małe, zaprojektowane do przewożenia bez specjalnych wygód trzydziestu sześciu żołnierzy i dwóch dowódców. Każdy segment pancerza był usztywniony, wyposażony w klamry chroniące zbroję w czasie wykonywania manewrów i zaprojektowany tak, by obracać się wokół własnej osi i wystrzeliwać żołnierzy wprost we wrogie środowisko.
— Nie — powiedział Blatt. — Teraz będzie James Taylor. Zakład o piątaka.
— Frajerski zakład — odparł McEvoy. — Słyszałem, że w Gap była córka Starego.
— O, ja pierdolę. — Blatt potrząsnął głową. — Kiepsko.
— Jest twarda — powiedział McEvoy, nachylając się, żeby splunąć do hełmu. — Z tego, co słyszałem, tak samo jego stary. Mogli dać sobie radę.
— Wątpię. — Sunday podniósł wzrok znad swojego hologramu. — Według odczytów sejsmograficznych i elektromagnetycznych, w rejonie Gap doszło do wielokrotnych detonacji ładunków jądrowych. Zresztą my sami zaraz dorzucimy jeszcze trochę swoich.
— Chyba jeszcze nie odpaliliśmy atomówek, sir — rzekł Blatt. Zaczął naciągać rękawice, kiedy zegar jego pancerza zapiszczał. — Dwadzieścia minut.
— Niedawno odpaliliśmy — odparł Tommy, zakładając hełm. — Ale tam, to chyba były wtórne eksplozje.
— Och, w takim razie w porządku — powiedział Blatt. — Dopóki nie są wycelowane w nas…
— Aha — zgodził się McEvoy. — Ostatni raz martwiłem się o atomówki, kiedy mnie nimi trafili.
— Macie jakieś propozycje? — spytał porucznik.
— Płasko na ziemię — odparł ze śmiechem Blatt.
— Tak, najgorsze jest to, jak człowieka wyrzuca w powietrze.
— Myślałem, że najgorsze jest to, jak obrywa człowiekowi ręce i nogi — zauważył Tommy.
— No, jedynym człowiekiem, który to przeżył, jest Stary — przypomniał Blatt. — Nie radzę być tak blisko; urwanie ręki boli jak cholera.
— Zgadza się — powiedział Tommy.
Porucznik był nowicjuszem w pancerzach wspomaganych, ale nie w kwestii bitew; jeszcze kilka tygodni temu był podoficerem w Dziesięciu Tysiącach, najbardziej elitarnej jednostce, nie licząc piechoty mobilnej. Dziesięć Tysięcy było uzbrojone w sprzęt zdobyty na Posleenach i przerzucano ich z jednej sytuacji kryzysowej do drugiej, dlatego też w swoim czasie Tom Sunday Junior widział więcej niż jakikolwiek żołnierz spoza jednostek pancerzy. Do tego udało mu się przeżyć i dosłużyć stopnia starszego plutonowego. Wszystko to świadczyło o jego umiejętności znajdowania sobie osłony, kiedy robiło się niewesoło.
— Którą, panie poruczniku? — spytał McEvoy. Oficer był u nich nowy i nie mieli zbyt dużo czasu, by go poznać.
— Prawą, tuż nad łokciem — odparł Sunday. Miał na głowie hełm, więc trudno było stwierdzić, gdzie patrzy, ale McEvoy był prawie pewien, że prosto na niego.
— Aha. Tak tylko pytam — powiedział.
— Macie rację, boli — podjął porucznik. — Tak samo jak oberwanie śrutem ze strzelby w pierś. Albo wyrwanie prawej nerki przez trzymilimetrówkę, która na szczęście leciała za szybko, żeby narobić więcej szkód. A dostać się pod ogień moździerzy własnej kompanii to dopiero zabawa. Tak samo jak dostać postrzał w plecy od zielonego radiowca, który spanikował. Wyobrażam sobie, że kiedy człowieka wyrzuca w powietrze eksplozja jądrowa, musi być bardzo nieprzyjemnie.
— Pewnie tak, sir — powiedział strzelec, przesuwając ciężkie działko grawitacyjne, żeby sprawdzić, czy się naprowadza płynnie na cel. — Ogólnie rzecz biorąc, chyba zbroja to jest to.
— Niech to diabli — zaklął Blatt, zmieniając temat. — Wygląda na to, że miałeś rację. Leci Veteran of the psychic wars.
— Stary jest wkurzony na tych Posleenów — zauważył McEvoy.
— Jestem pewien, że nie on jeden — dodał cicho Sunday.
Kapitan Annie Elgars spojrzała na siedzącą wokół małego ogniska grupkę ludzi i westchnęła. Wyglądała na jakieś siedemnaście lat, miała mocno umięśnione ciało i długie blond włosy, jednak w rzeczywistości bliżej jej było do trzydziestki niż do dwudziestki i jeszcze niedawno pogrążona była w śpiączce. Jej przebudzenie, umiejętności i cechy osobowości to były tajemnice, które dopiero zaczynały się wyjaśniać.
Przy ognisku, które rozpalono w małym zadrzewionym zagłębieniu w górach północnej Karoliny, siedziały dwie dorosłe kobiety, dwóch żołnierzy i ośmioro dzieci. Kobiety i dzieci przebywały w Podmieściu, kiedy Posleeni uderzyli na dolinę Rabun i jednym natarciem odepchnęli obrońców. Na szczęście trzem kobietom udało się dotrzeć do najgłębszych rejonów Podmieścia, gdzie uciekając przez sektory serwisowe, przypadkiem trafiły na ukrytą tam instalację. Tam właśnie zrobiły sobie „upgrade”, wyleczyły rany, nabrały sił i nabyły umiejętności posługiwania się bronią.
W drodze na tereny kontrolowane przez ludzi najpierw zostały odcięte przez nacierających Posleenów, potem zaś spotkały dwóch żołnierzy: Jake’a Mosovicha i Davida Muellera. Teraz wspólnie zastanawiali się, dokąd mają iść, skoro łatwa trasa była niedostępna.
— Wszyscy się zgadzają? — spytała Elgars; jej oddech unosił się białą mgłą w mroźnym powietrzu. — Ruszamy na farmę O’Neala i opróżniamy skład?
— Nie widzę innego wyjścia — odparł Mueller. Był niedźwiedziowatym, wysokim i potężnym mężczyzną, z grzywą niemal białych włosów. Starszy sierżant szpiegował Posleenów jeszcze przed pierwszą inwazją i już tyle razy pakował się w kłopoty, że często sam zadawał sobie pytanie, po jaką cholerę dalej się w to bawi. Do tej pory jednak nie musiał martwić się o to, jak wyciągnąć z kłopotów trzy kobiety i ośmioro dzieci. W tym wypadku kłopoty polegały też na tym, że dzieci czekała śmierć z wyziębienia, jeśli czegoś szybko nie zrobią.
— Na stacji hydrologicznej nie było niczego użytecznego.
Posleeni łupili dosłownie wszystko, a potem niszczyli wszelkie ślady życia mieszkańców. Chociaż stacja nie została zburzona, opróżniono ją, podobnie jak wszystkie inne budynki, które przeszukali.