Выбрать главу

Wystawiła głowę z włazu i przyglądała się, jak Glenn steruje lądownikiem. Na pokładzie SheVy za wieżyczką zamontowane były cztery pakiety, trzy czterdziestki i jedna stopiątka. Lądownik był obrotowym wózkiem widłowym. Kiedy już złapał za specjalne uchwyty na dnie pakietu, co było najtrudniejszym etapem ładowania, Glenn wciskała przycisk „sekwencja ładowania” i lądownik unosił wielotonowy pakiet w górę, a potem ostrożnie opuszczał go w uchwyty broni. Kiedy pakiet był już na swoim miejscu, broń wpuszczała poziome i pionowe trzpienie i cały system był już gotowy do strzału.

Proste. Tak proste, że wszystkie wieże były załadowane, zanim przyszła kolej na Dziewiątkę. Pytanie brzmiało tylko, czy kontynuować ostrzał.

We wnętrzu SheVy znajdowały się kolejne pakiety, ale wydobycie ich wymagałoby dźwigu i kogoś, prawdopodobnie Pruitta, kto potrafiłby go obsłużyć. To zaś oznaczało około godziny na uzupełnienie podręcznych zapasów amunicji, dlatego Chan nie bardzo chciała wystrzelać wszystko na oślep.

— Pułkowniku Mitchell — powiedziała, przechodząc z powrotem na interkom. — Proponuję dać im klapsa stąd, a potem albo ruszyć naprzód, przez grzbiet, albo jechać w stronę Franklin.

* * *

Mitchell żałował, że pozwolił Kitteket odejść. Bardzo by mu się przydał ktoś, kto mógłby się zająć łącznością. SheVy nie komunikowały się zbyt często. Zazwyczaj pozostawały w jednym miejscu albo poruszały się według ostrożnych wyliczeń i koordynat miejscowych dowódców, którzy dysponowali nimi jako uzupełnieniami. Rozkazy operacyjne, rozkazy przemieszczenia się i w ogóle cała łączność odbywała się z kilkudniowym wyprzedzeniem, w przeciwnym bowiem razie SheVom zdarzało się rozjechać takie przeszkody, jak umocnienia, kwatery główne albo nawet cały logistyczny „ogon” dywizji. Nie bez powodu załogi SheVy określały wszystko, włącznie z „pomniejszą” bronią pancerną, jako „chrupki”.

W czasie bitwy o Dolinę Tennessee Mitchell miał, jak zdążył się zorientować, niezależne dowództwo podlegające kwaterze głównej Armii, a to oznaczało, że znajdował się poza pętlą decyzyjną miejscowej dywizji. Musiał więc częściej niż inni dowódcy korzystać z radia. A tymczasem był to dla niego wielki problem.

— Zaczekaj, Vickie — powiedział, przełączając się na inną częstotliwość. — Whiskey Pięć Echo Sześć-Cztery, tu SheVa Dziewięć. Odbiór.

— SheYa Dziewięć, nie macie autoryzacji w tej sieci.

— Echo Sześć-Cztery, bardzo się cieszę, że tak dbacie o bezpieczną łączność. Sęk w tym, że za chwilę ruszamy do przodu, i jeśli się nie skoordynujemy, przejedziemy jakieś dwie kompanie waszych żołnierzy. Odbiór.

Pułkownik znalazł się w sieci dowodzenia dywizji, a powinien był trafić na sieć wsparcia. Ale Mitchell nie znał właściwej częstotliwości; miał tylko pospiesznie nagryzmoloną notkę „miejscowa dywizja” i częstotliwość.

— SheVa Dziewięć, potwierdź Victor Foxtrot.

— Słuchaj no, cała ta cholerna sieć jest inwigilowana, jeśli nikt wam jeszcze o tym nie powiedział. W tym również ten SOI. Poza tym nie mam waszego SOI, więc przykro mi, ale nie mogę potwierdzić. Jesteśmy tą wielką kupą żelastwa na wzgórzu przy Green’s Creek. Jak się dobrze przyjrzycie, zobaczycie na burcie napis „SheVa Dziewięć”, a na przodzie rysunek wielkiego królika. Za chwilę przejedziemy po waszym batalionie, więc może darujmy sobie te łącznościowe gierki!

— SheVa Dziewięć, tu Grizzly Sześć. Odbiór.

Głos był szorstki, z lekkim akcentem. Pasował do kryptonimu.

— Grizzly Sześć, tu SheVa Dziewięć. Odbiór.

Sześć oznaczało dowódcę. Mitchell miał nadzieję, że dowódcę jednostki, którą za chwilę mieli przejechać, a więc jest szansa, że chrupki usuną się z drogi.

— Macie rację, SOI jest infiltrowany. Ale to nie znaczy, że wy to wy. Obróćcie wieżę w tę i z powrotem.

— Chwila, Grizzly, właśnie kończymy salwę. — Mitchell wyciszył radio i spojrzał na Pruitta. — Pruitt, na czym stoimy?

— To była Ósemka. Koniec. Vickie chce zostawić sobie resztę amunicji.

— Dobra, poruszaj trochę wieżą w tę i z powrotem. I nigdy więcej nie nazywaj jej przy mnie Vickie.

— Robi się, szefie — odparł działonowy, wzruszając ramionami. Wcisnął parę przycisków. — Czemu to miało służyć?

— Nie mam pojęcia — odparł dowódca — ale przynajmniej znów rozmawiamy z miejscowymi. — Włączył mikrofon i wziął głęboki oddech. — Grizzly Sześć, zrobiliśmy to, co chcieliście.

— Potwierdzam i witamy w sieci. Przygotowanie tych ludzi do wymarszu zajmie mi przynajmniej dziesięć minut. Dokąd chcecie jechać?

— Do siodła na kalenicy, na wprost kościoła baptystów w Savannah. Koordynaty: północ 391111, wschód 293868.

Mitchell nie zastanawiał się już nad tym, że jego odpowiedź zabrzmiała dziwnie. Koordynaty podawano na podstawie linii na mapach, i im więcej cyfr użyto, tym dokładność położenia była większa. Osiem cyfr oznaczało dokładność do jednego milimetra. A więc właśnie podał swoją pozycję z dokładnością do jednego metra. Dla czołgu stumetrowej szerokości!

Normalnie w wojsku używano do określenia pozycji co najwyżej sześciu cyfr. Kiedy więc Mitchell podawał położenie w koordynatach dwunastocyfrowych, często słyszał różne uwagi, ale on zawsze miał na to prostą odpowiedź: dalmierz dział SheVa podaje pozycję w koordynatach dwunastocyfrowych.

Sam nie wiedział, dlaczego — może powinien zapytać o to Kilzera? — ale cyfr było dwanaście. Kiedy człowiek widzi cyfry, ma do wyboru dwie rzeczy. Może je zaokrąglić do normalnych, sześciocyfrowych koordynat albo po prostu przedyktować je z ekranu. Zaokrąglanie nie było trudne, trwało kilka sekund, ale często w samym środku pojedynku ogniowego rozpraszało. Dlatego właśnie Mitchell po prostu odczytywał te cholerne dane z ekranu.

— Zrozumiałem, SheVa — odparł po chwili dowódca. — Nie ruszajcie się, dopóki się znowu nie odezwę.

— Przyjąłem i uprzedzam, że mam zamiar po salwie z tej pozycji wycofać się, a potem wyjechać z tej strefy. Wolałbym nie omawiać tego na otwartym kanale. Proszę, uprzedźcie odpowiednie osoby. Odbiór.

— Zgoda. Po waszej salwie idziemy na obiad.

— Przyjąłem, Grizzly.

— Grizzly Sześć. Bez odbioru.

— Czy ktoś z was wie, kto to był? Dowódca batalionu czy kto? — zwrócił się do swojej załogi Mitchell.

— W tej okolicy jest sto czterdziesta siódma dywizja piechoty — odparł Kilzer, nie podnosząc wzroku znad swojego notesu. — Ma w logo niedźwiedzia grizzly.

— O cholera — jęknął Mitchell. — To był dowódca dywizji?

* * *

Arkady Simosin dostał drugą szansę.

Niewielu dowódców korpusu, którzy stracili osiemdziesiąt procent swoich ludzi, dostawało drugą szansę. Większość z nich dowodziła potem co najwyżej kompanią porządkową, a więc powinien się cieszyć.

Po Waszyngtonie został zdjęty ze stanowiska i zdegradowany do stopnia pułkownika. Jedynym powodem, dla którego nie wyrzucono go w ogóle z Armii, było to, że komisja śledcza uznała hackerski atak na korpuśny system artyleryjski za niemożliwy do przewidzenia, i stwierdziła, że korpus miał bardzo niewielu oficerów wyszkolonych w nowoczesnych technikach. Simosin trafił więc jako pułkownik do biura planowo-szkoleniowego sztabu operacyjnego Trzeciego Zgrupowania Armii.