Potem znów starał się o awans na generała brygady. Trzy razy. Pierwsze dwa razy poszło nie po jego myśli; oficerowie komisji awansów uznali go za nie nadającego się na generała. Za trzecim razem jednak przeszedł. Dawniej można było próbować tylko jeden raz, ale ze względu na trwającą wojnę, kiedy nawet generałowie byli czasem ofiarami Posleenów, zasady trochę złagodzono.
Simosin został w sztabie Armii, a potem został przeniesiony do korpusu Asheville, kiedy wyszło na jaw, że jedyną troską jego biura było własne przeżycie.
W Asheville nie było łatwo. Od kilkuset dni pięć dywizji bezustannie walczyło na froncie. Z wyjątkiem kilku miast-fortec na równinach, Ashevilie broniło się chyba najbardziej zażarcie. Lądownikom, C-Dekom i Minogom udało się pokonać Centrum Obrony Planetarnej, a nawet wylądować w obrębie umocnień. Bezustannym problemem były sondujące ataki, najczęściej pojedynczych Wszechwładców, którzy albo byli tak głupi, że nie wiedzieli, na co się porywają, albo cierpieli na przerost ambicji.
A więc jednostki, które stały na liniach — zazwyczaj trzy z pięciu dywizji — miały bardzo mało odpoczynku i prawie zero szkolenia. Z kolei dwie pozostałe jednostki traktowały fakt pozostawania na tyłach jako przyzwolenie na nieograniczone opierdalanie się. Co prawda dwie trzecie, czasu na tyłach było przeznaczone na „uzupełnienie i odświeżenie sił”, ale resztę czasu żołnierze mieli poświęcać na szkolenia: pracę nad indywidualnymi umiejętnościami, oficerskie „taktyczne ćwiczenia bez żołnierzy” i taktyczne ćwiczenia małymi oddziałami.
Zamiast tego oficerowie wszystkich dywizji odwalali papierkową robotę i pozwalali swoim oddziałom opieprzać się.
Stało się to oczywiste co najmniej rok wcześniej, kiedy niewielka grupa Posleenów zajęła pozycję na Butler Mountain i zaczęła nękać ogniem siły pomocnicze. Aby ich stamtąd przepędzić, wysłano najpierw batalion, potem brygadę, a w końcu całą dywizję jednostek „uzupełniających i odświeżających siły”. Dowodzący Posleenami Wszechwładca był do tego stopnia zawzięty i cwany, że odbudował pozycje obronne i je zajął, ale do wypędzenia go stamtąd nie należało angażować aż całej dywizji. Gdyby zaś którakolwiek z posleeńskich jednostek w okolicy wpadła na pomysł, żeby go wesprzeć, Asheville mogłoby upaść.
Oficer operacyjny i dowódca korpusu zostali odwołani, a nowy operacyjny zażyczył sobie Arkady’ego. Simosinowi powierzono dokonanie oceny indywidualnego szkolenia jednostek.
To, co zastał, było jeszcze gorsze niż się spodziewał. Całe oddziały nie miały nawet skalibrowanych celowników broni. W parku maszyn stały transportery opancerzone dla dwóch brygad, ale żadna z nich od trzech lat nie ćwiczyła.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było obcięcie do jednej trzeciej czasu na „uzupełnienia i odświeżenie” na tyłach. Wiedział, że to nie wystarczy, że jednostki będą wracały zmęczone na front, ale dopóki nie nauczą się na nowo, jak być żołnierzami, odpoczynek musi zaczekać.
Potem za zgodą oficera operacyjnego zaczął sprawdzać, które raporty były prawdziwe, a które były tylko wytworami fantazji dowódców oddziałów. Część z nich odwołano, inni obrazili się na długi czas. No trudno. Chodziło o to, żeby się upewnić, że żołnierze będą gotowi walczyć, a nie tylko siedzieć na swoich pozycjach i czekać, aż Posleeni sami nadzieją się na automatyczne systemy obronne.
Ćwiczenia kondycyjne, ćwiczenia z bronią, ćwiczenia taktyczne, taktyka małych oddziałów i piechoty zmechanizowanej, wszystko to naraz ruszyło. A oprócz tego testy mające sprawdzić biegłość wykonywania podstawowego zadania żołnierzy, czyli obsługi automatycznych systemów obronnych Muru.
Powoli, biegając co najmniej osiemnaście godzin dziennie przez blisko półtora roku, Simosinowi udało się doprowadzić część jednostek do stanu, w którym mogły dwiema rękami znaleźć własną dupę. Jedną z tych, które nadal nie mogły, była sto czterdziesta siódma dywizja.
Oczywiście to nie była jego wina. Za każdym razem, kiedy dywizja wracała na Mur, ponosiła potężne straty. Podczas gdy inne jednostki miały pięć, dziesięć procent zabitych i rannych w masowych atakach, ona ponosiła straty rzędu trzydziestu, czterdziestu czy nawet pięćdziesięciu procent. Nieustannie potrzebowała więc rekrutów, a rekruci zawsze przychodzili nie doszkoleni.
Kiedy sto czterdziesta siódma po raz drugi przeszła cykl odpoczynku, ćwiczeń i uzupełnień, Arkady pojechał razem z żołnierzami na Mur. Jednostka opuściła tyły z rekrutami, którzy, jak Simosin dobrze wiedział, ledwie zaznajomili się z obsługą własnej broni. Zamiast jednak natychmiast po dotarciu na miejsce rozpocząć ćwiczenia, dywizja przycupnęła w miejscu jak gromada ślimaków. Kilku rekrutów, z którymi generał rozmawiał, wiedziało tylko tyle, że nie mają pojęcia, jak walczyć z Posleenami z tak ciężko ufortyfikowanych pozycji. „Weterani” natomiast byli zdania, że nowych nie warto szkolić; większość z nich i tak polegnie w pierwszym ataku. Po co się więc przemęczać?
Oczywiście oni nigdy nie byli niczemu winni.
Jeden z niewielu wojskowych aforyzmów, które Arkady uważał za wiecznie żywe, brzmiał: „Nie ma złych regimentów, są tylko źli oficerowie”. Słowo szepnięte do ucha oficerowi operacyjnemu wystarczyło, żeby oficer odpowiedzialny za „bieżące ćwiczenia” zaczął zwracać baczniejszą uwagę na metody szkoleniowe sto czterdziestej siódmej.
Jeśli ktoś nauczył się czytać Posleenom w myślach, to na pewno nie był to oficer wywiadu korpusu Asheville. Marshall był przyzwoitym facetem, ale taktyka Posleenów przekraczała jego możliwości pojmowania, tak samo jak jego analityków. Tego dnia Arkady wpadł na codzienne zebranie, żeby popatrzeć, jak jego sztabowcy wygłaszają swoje kazania. Pokazywał się tam od czasu do czasu, wyznając zasadę „ufaj i sprawdzaj”; było to rozsądne podejście zarówno w dowodzeniu, jak i w dyplomacji atomowej.
Młody podpułkownik wywiadu — wszyscy wyglądali po odmładzaniu jak dzieci, ale ten miał najwyżej trzydzieści pięć, może czterdzieści lat — właśnie skończył swoją prezentację, w której dowodził, że „tylko dwa z trzydziestu pięciu wskaźników zapowiadają większy atak Posleenów w przyszłym tygodniu”. Innymi słowy, wszyscy mogą wyciągnąć się brzuchem do góry i zrelaksować. Następnie facet od korpuśnej artylerii zaczął im serwować cotygodniową dawkę relanium w postaci niezliczonych kolumn mniej lub bardziej niezrozumiałych liczb.
— Średnie dzienne zużycie luf na baterię w ciągu ostatniego miesiąca wykazywało tendencję zniżkową, podczas gdy wskaźnik zużycia standardowych typów amunicji szczęśliwie rósł. Na podstawie sporządzonej przez wywiad analizy zamiarów Posleenów możemy stwierdzić, że prawdopodobnie zaczniemy wyprzedzać krzywą zużycia luf za nie więcej niż trzy miesiące. W ostatnim kwartale zaobserwowano wśród drugorzędnego personelu technicznego znaczne postępy w zakresie analiz naprężeń trzpieni.
Wszystko to mówił cichym, monotonnym głosem. Artyleria zawsze przysyłała tego samego człowieka, i był to jeden z powodów, dla których większość starszych stopniem oficerów unikała codziennych zebrań jak ognia.
Arkady właśnie zaczął przysypiać — wczorajszy dzień był długi i męczący — kiedy szef sztabu korpusu, który przychodził tu codziennie i wyjątkowo jeszcze nie chrapał, wstał i ze zdecydowaną miną przerwał prezentację.
— Dzięki, Jack, to było jak zwykle świetne, ale sto dziewięćdziesiąta trzecia donosi o ciężkim szturmie na Mur przy drodze międzystanowej 40. Myślę, że wszyscy powinniśmy wrócić na stanowiska i wreszcie zacząć zarabiać na swój żołd.
Ciężki szturm Posleenów oznaczał tysiące poległych, a nawet mógł się zakończyć — gdyby żołnierze się nie spisali — upadkiem miasta i milionami cywilnych ofiar. Mimo to widać było, że wszyscy na sali z trudem powstrzymują się od wiwatowania. Udało im się uniknąć reszty prezentacji artylerii korpusu! Hura!