Выбрать главу

— To straszne. — Tulo’stenaloor odwrócił się z warknięciem do swojego oficera operacyjnego. — Wyciągnąć stamtąd wszystkie siły estanaral, które da się wycofać, i posłać w to szaleństwo tylko miejscowych. Zacząć opracowywać plan naszych ruchów po ataku; do tej pory uderzaliśmy na ludzi falami, co dawało im czas, żeby się pozbierać. Niech siły estanaral atakują teraz na zmianę z miejscowymi, żeby szturm odbywał się jednym ciągłym strumieniem.

Oficer operacyjny pokiwał łbem i wystukał coś na klawiaturze swojej jednostki sensorów.

— Większość estanaral była przygotowana na wykorzystanie okazji do ataku, więc stoi z dala od rejonu, gdzie uderzy broń, Ale kończą nam się lokalne jednostki.

— Nie wiemy, gdzie dokładnie uderzą ludzie — powiedział po chwili Tulo’stenaloor — dopóki tego nie zrobią. Część przeżyje. To wystarczy. — Znów kłapnął grzebieniem i włączył komunikator. — Orostanie.

* * *

Orostan prychnął, kiedy jego komunikator rozświetlił się.

— Tak, estanaarze.

— Ludzie zamierzając wystrzelić w stronę Gap z tej piekielnej broni. — Tulo’stenaloor streścił pokrótce sytuację i zamilkł, czekając na reakcję.

Orostan kłapnął w podnieceniu grzebieniem i parsknął.

— Ile uzupełnień stracę?

— Około połowy — przyznał wódz.

— Za dużo. Ta piekielna SheVa została wzmocniona, opancerzona i ma wiele różnych rodzajów broni, a nie tylko jeden. Zajęła pozycję niedaleko Doliny Savannah i pożera oolt, jakby to były abat.

— To ty miałeś ją zatrzymać — przypomniał Tulo’stenaloor — a nie ona ciebie.

— Staram się — warknął Orostan. — Moje drużyny czekają, aż przejedzie przez przełęcz. Myślę, że ma słabo bronione boki, więc możemy zniszczyć jej koła i gąsienice, To ją zatrzyma kawałek przed miejscem, z którego mogłaby ostrzelać przełęcz. Ale to ty miałeś zająć i utrzymać przełęcz, estanaarze. A przy takim oporze, jaki stawiają ludzie — ten pomiot piekieł, oby demony pożarły ich dusze — potrzebuję więcej sił.

— Pracuję nad tym — odparł Tulo’stenaloor — ale, jak mówią ludzie, to kompletny syf.

* * *

— Co za syf — szepnęła Cally. — Jestem o wiele za młoda, żeby umierać.

Udało jej się oderwać od Posleenów, ale w dalszym ciągu tropili ją jak posokowce. Teraz rozproszyli się wokół jej kryjówki, idąc w górę zbocza.

— Papa nie dałby się wpędzić w taką pułapkę — mruknęła, sprawdzając ilość nabojów. Nie miała granatów i zostały jej tylko dwa magazynki, z tego jeden częściowo pusty. Po prawej stronie miała Posleenów, tak że gdyby próbowała tamtędy się wymknąć, dopadliby ją. Tak samo było po lewej. Za nią była jednolita ściana. Jak to było w tym starym żarcie? „I tak sobie siedzę… Czy się bałem? Jasne, bałem się, że któryś ucieknie.”.

Coś zaszeleściło w krzakach w dole, więc skierowała w tę stronę broń.

— No, pora „zdjąć” jeszcze jednego — westchnęła, przyciskając policzek do kolby. Kiedy brązowożółty pysk wychynął z zarośli, podciągnęła luz na spuście. To był Wszechwładca.

Nie może zniszczyć wszystkich Posleenów na świecie, ale może zabić przynajmniej tego jednego.

* * *

Dowódca drużyny zatrzymał się i podniósł pięść, opadając do półprzysiadu. Przed nimi, między drzewami, rozległ się wystrzał karabinowy, a potem trzask ognia karabinów Gaussa, przetykany łomotem działka plazmowego.

Major Alejandro Levi był od niepamiętnych czasów Cyberpunkiem. Został zwerbowany tuż po szkole, podobno dlatego, że był finalistą Stypendium Westinghouse’a i obrońcą drużyny futbolowej. W ciągu dziesięcioleci brał udział w wielu trudnych misjach, ale włóczenie się po nuklearnym polu bitwy pełnym Posleenów, wrogo nastawionych ludzi i potencjalnie wrogo nastawionych „innych” biło je wszystkie na głowę.

Obejrzał się za siebie, potem spojrzał w bok i nagle wyciągnął lewą rękę i zacisnął na czymś niewidocznym.

— Co my tu mamy? — szepnął, patrząc na Himmita, który tymczasem wyłączył kamuflaż i owinął ramiona wokół swojego ciała. — Szpiegowałeś nas, tak?

— Szpiegowałem dla was — zagwizdał Himmit w znośnym angielskim. Stworzenie dorównywało wzrostem człowiekowi, ale było lżejsze i przypominało symetryczną żabę. Miało czworo „ramion” rozmieszczonych na przeciwległych krańcach ciała i wiązką zmysłową przebiegającą w pobliżu jego środka. Po obu stronach wiązki znajdowała się para oczu.

Alejandro trzymał obcego za delikatne wgłębienie ciemieniowe; wystarczył jeden ruch silnych ludzkich rąk, aby zadać śmiertelny cios.

— Jesteś tu z tego samego powodu co ja!

— Skąd mam to wiedzieć? — Cybers lekko poluzował chwyt.

— Jesteś tu po to, żeby zabrać Cally O’Neal i Michaela O’Neala Seniora — odparł obcy. — Ale się spóźniłeś.

— Były straszne korki — powiedział sucho Alejandro. — Gdzie oni są?

— Michael O’Neal Senior został pochwycony przez falę ciśnienia po detonacji i odniósł śmiertelne rany. Cally O’Neal właśnie walczy z grupą Posleenów. Myślę, że znalazła się w pułapce.

— O’Neal nie żyje? — spytał dowódca drużyny, kręcąc głową.

— „Nie żyje” to bardzo nieścisłe określenie. W tej chwili znajduje się na pokładzie mojego statku.

Normalnie Himmit odpowiadałby na takie pytanie przez cały dzień. Najwyraźniej musiał być wzburzony, skoro tak szybko udzielił odpowiedzi. A może to dlatego, że palce Cybersa wbijały się w jego himmicki odpowiednik nosa.

— Ilu jest Posleenów?

— Mniej niż kiedy zaczęła. To wyjątkowy podczłowiek.

— Ilu i gdzie? — powtórzył Levi, zwiększając lekko nacisk.

— Czternastu, siedemdziesiąt pięć metrów stąd — odparł Himmit, wskazując kierunek. — Są rozproszeni. Cally siedzi za osłoną na górze, ale jeśli się poruszy…

— Wszechwładca?

— Jeden kessentai, karabin plazmowy. Używa przenośnych sensorów, ale nie posługuje się nimi zbyt skutecznie; sprawia wrażenie przyzwyczajonego, że zawsze ktoś za niego celuje.

Cybers wyprostował się i wykonał serię gestów, wskazując, że drużyna ma się rozproszyć, przygotować do starcia z wrogiem i wyłączyć wszystkie elektroniczne urządzenia. To ostatnie było wyjątkowo przykre, ale czujniki Wszechwładców wykrywały najlżejsze emisje, nawet tło.

Levi patrzył, jak jego ludzie pojawiają się pozornie znikąd — ze spleśniałych liści, kory drzewa, krzaków. Cyberpunkowie już przed wojną z Posleenami ćwiczyli wkraczanie na teren wroga i niszczenie systemów bojowych, których nie dało się „zhackować” na odległość. Poruszali się jak cienie na polu bitwy, jak duchy, najgroźniejsze na ziemi, śmiertelnie niebezpieczne duchy. Teraz okaż się, czy także najszybsze.

Himmit patrzył, jak komandosi znikają w zaroślach, a potem ruszył naprzód, pozostając jednocześnie cały czas w ukryciu. Za nic nie może tego przegapić. Cóż to będzie za opowieść!