Cholosta’an ostrożnie zrobił krok do przodu. Odkąd dziewczynka wyłączyła ostatnie urządzenie elektroniczne, zgubił ją. Może uciekła na szczyt wzniesienia, ale na stromym, odsłoniętym zboczu prawdopodobnie by ją zobaczyli. Najpewniej schowała się w krzakach u podnóża urwiska. Jeśli tak, wkrótce ją dopadną.
Wcześniej widział ją tylko przelotnie i mógł stwierdzić, że to ludzka samica, jak powiedziałby Tulo’stenaloor.
Teraz na widok lufy jej karabinu zdążył jeszcze pomyśleć: To pisklak?!
Tulo’stenaloor kłapnął grzebieniem na widok otrzymanej informacji.
— Już po Cholosta’anie — mruknął jego oficer operacyjny.
— Rzeczywiście, już po nim — powiedział estanaar. — I po planie zatrzymania uzupełnień dla oddziału threshkreen czy nawet uderzenia na nich od tyłu, biorąc pod uwagę, że wszystkie pozostałe siły w dolinie zbierają się, żeby zatrzymać SheVę.
— Sytuacja jest prosta — ciągnął. — Jeśli zniszczymy threshkreen na przełęczy, możemy wysłać do Gap tyle sił, żeby zniszczyć SheVę. A kiedy zniszczymy SheVę, w końcu rozwalimy wszystkich threshkreen. Jeśli nam się ani jedno, ani drugie nie uda… przegramy.
— Jak na razie wcale nie idzie nam lepiej niż Orostanowi — stwierdził essthree.
— Tak, to prawda. Naszym zadaniem jest zniszczyć threshkreen na przełęczy. Musimy równomiernie wprowadzać nasze wojska do bitwy. Uderzamy nieregularnie, falami, a to daje ludziom czas na zebranie sił.
— Tak, estanaarze — powiedział z powątpiewaniem pomniejszy oolt’ondai — ale pytanie brzmi, jak to zrobić. Za każdym razem kiedy ustawi się oolt w szeregi, zaczynają nacierać… nierówno, niektórzy szybko, niektórzy wolno. To stąd biorą się przerwy w szyku.
— Niech elitarni oolt’ondaiowie ustawią swoje oddziały wzdłuż trasy. Jeśli jeden z maszerujących do bitwy oolt natknie się na ogień threshkreen i zostanie zniszczony, następny natychmiast będzie mógł zająć jego miejsce. To zapewni ciągłość, o którą nam chodzi.
— Poczekajmy, aż wybuchnie piekielna broń, estanaarze.
— Tak, ruszymy zaraz po tym — prychnął Tulo’stenaloor. — Po co marnować więcej oolt niż musimy?
Cally wstrzymała ogień, kiedy żółta czaszka zniknęła pod gradem pocisków kaliber 7.62, i przesunęła lufę w prawo, gdzie mógł się kryć kolejny Posleen. Ale kiedy znów ściągnęła luz spustu, usłyszała serię stłumionych puknięć, a potem wściekły łoskot karabinu Gaussa, którego pociski zrykoszetowały od skały nad jej głową.
Z tego, co wiedziała, najbliższymi walczącymi ludźmi był batalion jej taty albo reszta jej grupy. Ale nikt z nich nie używał broni z tłumikiem. A więc kto tam jest? Wróg czy przyjaciel?
Wiele lat temu przysłano do ich domu zabójcę, żeby zabił Papę O’Neala, i zginął tylko dlatego, że nie docenił umiejętności ośmioletniej dziewczynki. Ale to nie znaczy, że nie mogą pojawić się następni. Zgoda, pomysł wysłania zabójcy w sam środek nuklearnego pobojowiska jest pewną przesadą, ale trudno mówić o paranoi, kiedy ktoś naprawdę chce cię zabić.
Cally usłyszała dobiegający z dołu szelest, a potem nad zabitym Posleenem pojawił się człowiek.
Był to żołnierz oddziałów specjalnych. Miał na sobie — prawdopodobnie to był „on” — kamuflaż, a na plecach maskującą siatkę. Na oczach Cally zrobił krok w bok i nagle zniknął. Przez chwilę wytężała wzrok, aż wreszcie uświadomiła sobie, że ten krzak widoczny pod jedną z topoli to on. Był niezły, prawdopodobnie nawet lepszy niż Papa. Patrzyła, jak powoli rusza przed siebie, sprawdzając każdy centymetr ziemi, a potem znów się zatrzymuje.
Alejandro zatrzymał się, kiedy poczuł słaby zapach człowieka. Powinien był wyczuć go wcześniej, ale stłumił go smród zabitych Posleenów.
U podnóża wzgórza prawie nie było wiatru, powietrze było wilgotne, chłodne i nieruchome. Ale czuł, że gdzieś tam leży człowiek i poci się, jakby… jakby miał za sobą długi, forsowny bieg.
Levi rozejrzał się, ale nikogo nie widział. Z tej odległości dziewczyna powinna być widoczna jak góra. Albo on się zestarzał, albo ona miała za sobą zaawansowany kurs zwiadu.
— Cally O’Neal? — szepnął.
— Jeden niewłaściwy ruch i już po tobie — usłyszał.
Alejandro westchnął i spojrzał w kierunku, z którego dobiegał głos. Dziewczyna leżała pod siatką maskującą przyrzuconą liśćmi. Levi zdziwił się, jak udało jej się nie poruszyć ściółki, ale zaraz potem uświadomił sobie, że strząsnęła liście z rosnącej nad nią małej brzózki. Sprytnie.
— Przysłano mnie, żebym cię stąd zabrał — powiedział, prostując się i kierując MP-5 w bok.
— Jasne. — Cally usłyszała cichy szelest z boku i zrozumiała, że jest brana w kleszcze. — Jeśli twój kumpel podejdzie bliżej, będziecie mogli się przekonać, ilu was dam radę „zdjąć”. Zacznę od ciebie.
— Chyba jesteśmy w impasie — powiedział Alejandro. — Ty mi nie ufasz, a ja nie wiem, jak cię przekonać.
— Ale ja wiem — szepnął jakiś głos z góry.
Cally zamarła, kiedy nagle w powietrzu pojawił się Himmit i opuścił na ziemię.
— Panno O’Neal, jesteśmy tu po to, by pani bronić — zagwizdał. — Nie mamy na to żadnych dowodów, ale daję pani słowo członka klanu Fos, że nie stanie się pani krzywda. Za piętnaście minut rozpocznie się tutaj ostrzał jądrowy…
— Co?! — krzyknęła Cally, ale zagłuszył ją Cyberpunk.
— Wszyscy do mnie! — wrzasnął. — Gdzie jest wycelowany?
— Jest wycelowany w Gap, majorze Levi — powiedział Himmit, znów znikając w kamuflażu; jego głos wydawał się oddalać. — Zasięg wybuchu jest… duży. Miejsce, w którym się znajdujemy, należy uznać za epicentrum wybuchu o sile dwóch megaton.
— Czekaj! Czy twój statek może nas stąd zabrać?
— Ach, więc teraz mi pan ufa — odezwał się Himmit spośród korony drzewa. — Możecie z nami lecieć albo nie. Wybór należy do was.
— Z drogi, komandosie — powiedziała Cally, gramoląc się na nogi i zerkając na kompas. — Za wolno się ruszasz.
— Tutaj.
Himmit znów pojawił się w powietrzu; jego skóra zmieniła kolor z przypominającego korę drzewa na „normalny” purpurowo-zielony. Wskazał dziurę w ziemi i pospiesznie się w niej ukrył.
Cally zatrzymała się zdyszana i pokręciła głową.
— Chowanie się w dziurze nie ocali nas przed atomowym wybuchem! — krzyknęła.
— Może pani iść ze mną albo zostać — powiedział Himmit, wystawiając z otworu swoją „tylną” połowę. — Poproszono mnie o wydostanie stąd pani i oddziału Cybersów. Ale nie zamierzam tu zostać i zamienić się w radioaktywny pył! Macie cztery minuty.
I zniknął w otworze.
— Cholera — mruknęła Cally, zerkając na Alejandro. — Cybersi, co? — zapytała, a potem nachyliła się i wsunęła w szczelinę.
Otwór był szerszy niż się wydawało, ale niełatwy do przejścia, nawet dla niej; nie była pewna, czy Cybersi sobie z nim poradzą. Zsuwała się w dół pod kątem jakichś dwudziestu stopni. Tunel kilka razy zakręcał. Wkrótce zrobiło się ciemno, ale Cally czołgała się dalej. Kiedy zaczęła się właśnie zastanawiać, czy szczelina nie jest czasem prostą drogą do piekła, pojawiła się purpurowa poświata. Za następnym zakrętem zobaczyła otwarty właz himmickiego statku. Szybko wpełzła do środka i przeszła na drugi koniec przedziału.