Himmita nigdzie nie było widać.
Cally słyszała o himmickich niewidzialnych statkach, ale nigdy się nie spodziewała, że dane jej będzie zobaczyć wnętrze któregoś z nich. Był… dziwny. Przedział miał około trzech metrów szerokości, po obu stronach stały rzędy foteli. Był dość wysoki, ale dziewczynka podejrzewała, że dla Cybersów i tak będzie za niski. Oświetlenie było bardzo słabe, a fotele, choć sprawiały wrażenie przeznaczonych dla istot wielkości człowieka, miały niskie oparcia i wąskie siedziska. Podejrzewała, że Cybersi już po chwili zaczną się czuć jak na mękach. Ale pewnie człowiekowi byłoby równie trudno zrobić coś wygodnego dla Himmita.
W powietrzu unosił się ostry, kwaśny zapach, przypominający ścieki z przetwórni chemicznej, a w tle słychać było dziwne skrzypienie i jęki. Ogólnie rzecz biorąc, było to dość nieprzyjemne miejsce.
W wąskim przejściu pojawił się schylony pierwszy Cybers. Szybko usiadł naprzeciw Cally i odchylił się do tyłu, zdejmując maskujący kaptur.
— Himmici — mruknął. — Czemu to musieli być akurat Himmici?
— Rozumiem, że byłeś już w czymś takim? — spytała Cally.
— W ten sposób dostaliśmy się tutaj — odparł Cybers, patrząc w stronę wejścia. — Wolałbym przejść pieszo sto kilometrów niż spędzić piętnaście minut w czymś takim.
— No, podczas burzy każdy port się nada — powiedziała filozoficznie Cally, marszcząc czoło. — Nie chciałabym się żalić nieznajomemu, ale to były dwa parszywe dni. Mój pies nie żyje, konie nie żyją, mój kot nie żyje i mój dziadek nie żyje. Mój tata utknął w beznadziejnym kurestwie i pewnie do rana zginie. Aha, i przeżyłam dwa atomowe bombardowania. Dlatego himmicki statek zaczyna mi się coraz bardziej podobać.
Wszedł następny Cybers, a zaraz za nim pojawiła się reszta drużyny. Kiedy tylko dowódca przestąpił próg, właz zaczął się zamykać. Jednocześnie to, co wydawało się przednią ścianą przedziału, rozwarło się i z otworu wyszedł młody mężczyzna.
Wszyscy Cybersi zamarli na widok nieznajomego, ale Cally wprost nie mogła oderwać od niego wzroku. Wyglądał zupełnie jak jej ojciec; mógłby być jego bratem, gdyby tylko Mike O’Neal miał brata. Po uważniejszym przyjrzeniu się stwierdziła, że nieznajomy ma dłuższe ręce, sięgające prawie do kolan, i o wiele mniejszy nos niż jej tata. Właściwie gdyby nie wiek, wyglądał zupełnie jak…
— Dziadek?
13
Potężne działo rzygnęło ogniem, i to było wszystko. Pocisk opuścił lufę zbyt szybko, by ludzkie oko mogło za nim nadążyć.
Jednak główny ekran był podłączony do kamery, która była w stanie śledzić lecący w powietrzu pocisk, i wszyscy odetchnęli z ulgą, że wciąż jeszcze są tutaj. Obok obrazu wyświetlał się zegar odliczający czas do odpalenia kaset i detonacji. Pocisk był „inteligentny”, czyli oceniał swoje położenie i wysokość tak, by precyzyjnie zrzucić zabójczy ładunek. Po pierwszym odpaleniu kaset zegar zaczął odliczać czas do detonacji.
— Siedem, sześć… — powiedział Castanuelo. — Cholera, chciałbym być na zewnątrz, żeby popatrzeć!
— A będzie widać? — spytał rektor Carson.
— Będzie widać aż w Pensylwanii!
Homer otworzył nagle metalowy futerał i wyrwał z niego swój przekaźnik.
— O’Neal! Łupnie za… sekundę!
Słysząc ostrzeżenie, O’Neal wzruszył tylko ramionami, o ile we wnętrzu pancerza można to było zrobić. Przeżył już… Jezu, stracił rachubę. Przynajmniej pięć atomówek. Nie wspominając już o tym, że został pogrzebany pod walącym się budynkiem przez wybuch klasy podatomowej i przejechany dwa razy przez działo SheVa.
Szczerze mówiąc, bycie zakopanym pięć metrów pod ziemią w epicentrum dwumegatonowej eksplozji nie było nawet w części zbliżone do jego najgorszych doświadczeń. Na swój sposób było to pocieszające.
— Jasne — powiedział, przełączając się na wewnętrzną częstotliwość. — Batalion, będzie leciało.
Coś krótko zagrzmiało, potem wszystko zadrżało, a w niecałą sekundę po pierwszym dygocie ziemia wokół jego pancerza zaczęła spazmatycznie podskakiwać. Wstrząsy trwały około pięciu sekund i były porównywalne do jazdy jeepem po ciężkim terenie. A potem wszystko się skończyło.
— I co, już? — zapytał ktoś na ogólnej częstotliwości.
— Dziadek? — spytała cicho Cally, patrząc na nieznajomego.
— Tak, skarbie — odparł, podchodząc i mierzwiąc jej włosy. — To naprawę ja. Chyba.
— Ale ty… Ja myślałam…
— Że nie żyję? — parsknął śmiechem.
— Aha.
— No, jest tutaj Tch… Tph… jeden Krab, który umie to lepiej wyjaśnić. Generalnie Galaksjanie uważają śmierć za coś mniej definitywnego niż ludzie.
— A więc byłeś zabity czy nie? — spytała ze złością Cally.
— Cally, mała księżniczko…
— A więc byłeś „prawie nieżywy”.
— Właśnie. Serce już mi chyba stanęło, jeśli o to ci chodzi, ale Himmit znalazł mnie na czas, żeby podać hiberzynę, a potem ten Krab mnie tutaj… zrestartował.
Cally znów zmierzyła go wzrokiem i pokręciła głową.
— A więc to ty?
— Chyba tak — odparł Papa, wzruszając ramionami. — Mam dziury w pamięci, ale jestem młodszy, silniejszy. To… zadziwiająco przyjemne uczucie.
— Ha, nie ty jeden! Szkoda, że nie widziałeś Shari. Pękłyby ci spodnie.
— Shari?
— To długa historia, ale przeżyli i wydostali się z Podmieścia.
Papa O’Neal pokiwał głową, a potem zmarszczył brew.
— Z Podmieścia? Przeżyli?
— Nie wiedziałeś, że nie ma już Podmieścia Franklin? I że Posleeni są w całej dolinie?
— Nie było mnie przez ostatnie kilka dni. Co się tutaj dzieje? — Popatrzył na Cybersów, którzy zaczęli pakować swój sprzęt. — To dobrzy czy źli?
— Chyba dobrzy — odparła Cally. — A za chwilę trafi nas atomówka.
— Jasna cholera — zaklął O’Neal. — Jeszcze jedna?
Coś w sposobie, w jaki to powiedział, sprawiło, że Cally zaczęła chichotać, a potem roześmiała się na głos.
— Tak — wydyszała po minucie, ocierając załzawione ze śmiechu oczy i nos. — Jeszcze jedna.
W tym momencie podłoga zaczęła dygotać.
Pruitt ostrożnie wyciągnął pakiet z czeluści czołgu i podał go do MetalStorma Dziewięć. Dziewiątka w którymś momencie musiała strzelić dwa razy i nie miała już pakietów. Wyciągnięcie nowych w krótkim czasie nie było łatwe.
Sama robota nie była specjalnie przyjemna. Posleeni zauważyli MetalStormy i próbowali je dosięgnąć z bardzo dużej odległości, dlatego w okolicy regularnie przelatywały zabłąkane pociski z karabinów, hiperszybkie rakiety i ładunki plazmy. Z drugiej strony wysokość dawała najlepszy widok na całe pole bitwy. A widok był świetny.
Piechota wróciła na swoje pozycje po obu stronach, chociaż utrzymywała spory dystans; czerwone pociski smugowe błyskały w zapadającym zmroku, uderzały, znikały i rykoszetowały w dal. Fascynujący był także bezustanny grad artylerii. Potem w przerwach odzywały się MetalStormy, plując w dolinę płynnym ogniem. A Posleeni przez cały czas wypełniali powietrze strugami plazmy.