— Niech pan go zbombarduje, sir — odparła LeBlanc. — To jedyny pewny sposób.
— Nie, niech pani pomyśli, ile to papierkowej roboty. Mam już dość zmartwień.
— Ruszać się, RUSZAĆ SIĘ! — krzyczał O’Neal, pędząc po wypalonym zboczu Black Rock Mountain.
To był wyścig z czasem. Gdzieś na południu byli Posleeni, którzy spieszyli się, żeby dotrzeć do linii Mountain City przed piechotą mobilną. Ale pancerzom nie wystarczyło dobiec tam przed nimi; musiały mieć jeszcze trochę czasu, żeby się okopać i przygotować. Gdyby Posleeni złapali ich na otwartym terenie, żołnierze równie dobrze mogliby popodrzynać sobie gardła.
— Dranie — mruknął Stewart. — Zasypali wszystkie nasze okopy!
Posleeni wydeptali sobie drogę przez poprzednie umocnienia batalionu i wszystkie okopy, oprócz najbardziej wysuniętych na boki, zostały zasypane. W dodatku zniknęły pracowicie wykopane transzeje komunikacyjne.
— A więc z powrotem do roboty — powiedział O’Neal. — Bravo, Charlie, zacznijcie się okopywać. Kosiarze i technicy, przygotujcie sobie jakieś jamy, a potem zacznijcie kopać transzeje. Każdy ma zejść najszybciej jak się da poniżej poziomu gruntu.
Duncan popatrzył na rejon przydzielony jego kompanii i zaczął wyznaczać sektory dla plutonów.
— Bandyci na linię, pancerze dowodzenia na tyły — powiedział. — Ruszać się, ludzie!
Dobiegł do połowy drogi do wyznaczonej strefy dowództwa batalionu i rzucił na ziemię ładunek kopiący. Wciąż nie widział ani śladu Posleenów, i to go niepokoiło.
— Stewie, co ze zwiadowcami? — zapytał na dyskretnym kanale batalionowego S-2.
— Zostało mi tylko dwóch — odparł z irytacją Stewart. — Zamierzałem wysłać ich na flanki.
— Dobrze byłoby wiedzieć, kiedy chłopcy wpadną na herbatę — powiedział dowódca kompanii.
— Zgadza się.
Sunday zaczekał, aż wszyscy jego Kosiarze się okopią, a potem rzucił trzy ładunki kopiące, łącząc ze sobą, ku konsternacji ich właścicieli, dwie jamy.
— Niewiele brakowało, sir! — rzekł z wyrzutem Pickersgill; wybuch ładunku zwalił na niego ścianę wykopu.
— Mógłbym to zrzucić prosto na ciebie i nic by się nie stało — odparł Sunday, zeskakując w sam środek połączonej sekcji Kosiarzy. Miał ze sobą zamaskowaną skrzynię, z której wyciągnął teraz broń. Złożył ją ostrożnie w jamie, upewniając się, że nikt tego nie widzi.
— Bierzcie się za transzeje — powiedział, kiedy pancerze skończyły kopanie swoich jam. — Dołączę do was.
— Co pan tam ma, sir? — zapytał McEvoy, zaglądając do jego wykopu.
— Pokażą ci, jak wrócisz — odparł Tommy z uśmiechem.
Stewart popatrzył na przekaz od zwiadowcy, który właśnie wszedł na szczyt Hogsback, i zmarszczył czoło.
— Szefie, nie mamy żadnego wsparcia ogniowego, zgadza się? — spytał żartobliwym tonem.
— Aha. — Zapadła chwila ciszy, kiedy major O’Neal najwyraźniej także oglądał przekaz. — No, ciekawie się zapowiada.
— Dam im jeszcze jakieś piętnaście minut, zanim wyjdą zza rogu — stwierdził Stewart.
— Wystarczy z zapasem — powiedział w zamyśleniu O’Neal. — Nie idą tak szybko, jak zwykle. Czy widzi pan przerwy między kolejnymi grupami?
— Tak, widzę. Spójrz na krawędź obrazu. Rozsuwają swoje bataliony.
— Żeby uderzyć jednym strumieniem? — domyślił się Stewart.
— Nie lubię cwanych Posleenów, szefie. Wcale a wcale.
— No, może i są cwani, ale za to wolniejsi. Wykorzystajmy jak najlepiej ten czas. — Major spojrzał na wzniesienia po obu stronach i zmarszczył czoło. — Miejmy nadzieję, że nie wykombinują, jak się wspinać.
15
Pruitt spojrzał na porośnięte drzewami góry, które wypełniały cały główny ekran, i zaśmiał się głośno.
— Bun-Bun to królik, a nie małpa!
Naprawianie SheVy przebiegało z godną podziwu szybkością, ponieważ brygada naprawcza już na nich czekała. Kiedy działo dojechało na miejsce, Kilzer i Indy wspólnymi siłami opracowali pełny przegląd zniszczeń. Potem spawacze i elektrycy uporali się ze swoimi zadaniami i zainstalowano nowe uzbrojenie przeciwpiechotne. Nadeszła pora, aby jechać dalej, tym razem w eskorcie abramsów i bradleyów, rozproszonych jak chihuahua strzegące słonia.
Ruszyli w górę strumienia Brushy Fork. Bradleye, abramsy i ciężarówki z napędem na sześć kół z trudem gramoliły się po koleinach zostawionych przez SheVę; gigant niwelował nieprzejezdne wertepy, ale pod jego ciężarem granit zamieniał się w gruby na metr pył. Nie było jednak innego wyjścia; wąska gruntowa droga byłaby nieprzejezdna dla czołgów, nawet gdyby jej nie zniszczyło olbrzymie działo.
W końcu dotarli do wzgórza nad Brushy Fork, około trzech kilometrów od Green’s Gap. Mniejsze pojazdy ustawiły się na innych grzbietach, a kilka czołgów w korycie strumienia; na szczycie było miejsce tylko dla SheVy.
Załogi wyglądały przez włazy, oceniały czekającą ich trasę i kręciły głowami. Słońce dawno już zaszło, zabierając ze sobą całe ciepło. Prawie pionowe ściany skalne lśniły w świetle księżyca szronem.
— Ja jestem za tym, żebyśmy zawrócili — zatrzeszczał w radiu głos LeBlanc.
— O, wy małej wiary — zadrwił Kilzer. Miał na swoim wyświetlaczu kolorowy trójwymiarowy obraz okolicy; teraz wcisnął parę przycisków i przesłał jego fragmenty do systemów celowniczych Pruitta. — Dobra, Pruitt, ładuj burzący.
Pruitt spojrzał na ekran i zadrżał.
— Pan żartuje, prawda?
— Nie. — Kilzer znów postukał w klawisze i zaznaczył na zboczu góry piętnaście celów. — To będzie nas drogo kosztowało, ale przynajmniej będziemy mieli drogę.
Pruitt spojrzał na zadumanego pułkownika.
— Panie pułkowniku, co pan na to?
— Czy to się uda, Kilzer? — spytał oficer. — Pociski nie są aż tak duże…
— O Boże, to się panu udało, sir! — zaśmiał się cywil. — Najwyraźniej za długo walczy pan w SheVach, sir. To pociski o mocy DZIESIĘCIU KILOTON! To odpowiednik dziesięciu tysięcy ton TNT. Dziesięć milionów kilogramów materiałów wybuchowych!
— Hmmm… — Po chwili Mitchell uśmiechnął się. — Ma pan rację. Mam trochę wypaczone pojęcie o „małej” eksplozji. Niech pan mówi dalej.
— Każdy pocisk zniesie spory kawał północnokarolińskiej skały, sir. Piętnaście strzałów, według moich wyliczeń, obniży szczyt tylko o jakieś sześćdziesiąt metrów, ale te sześćdziesiąt metrów to najbardziej stromy odcinek podjazdu.
— Pruitt, co ty na to?
— Sam nie wiem, sir — przyznał działonowy. — Coś mi mówi: „hej, przecież to Bun-Bun, no problemo”, a potem odzywa się głos rozsądku i mówi „przecież to zasrana góra!” — Przez chwilę drapał się pod hełmem, a potem wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Do cholery z tym, sir. Jeśli piętnaście nie da rady… Ile mamy w rezerwie?