Katapultowanie było odczuwalne, ale zderzenie z ziemią wręcz zabolało. Tommy wciąż miał prędkość ponad trzysta kilometrów na godzinę i wstrząs przeszył całe jego ciało, kiedy pancerz automatycznie zwinął się w kłębek i przeturlał przez plecy.
Powtórzyło się to jeszcze dwa razy, głównie z powodu nachylenia podłoża, aż wreszcie zbroi udało się odzyskać kontrolę i ustawić go pionowo w miejscu.
Natychmiast odwrócił się w stronę radiolatarni i policzył swoich ludzi. Wszyscy Kosiarze byli już na ziemi, i mimo że wystrzelono ich po Tommym, biegli już w stronę punktu zbornego przy radiolatarni.
Szybko ustawił pancerz na maksymalną prędkość i ruszył w dół zbocza.
Mike włączył kompensatory inercyjne na pełną moc i przeleciał ze swojej pozycji na zboczu Oakey Mountain do radiolatarni znajdującej się na przecięciu Black Creek i Silver Branch. Stawiał sobie za punkt honoru desantować się zawsze jako pierwszy i jako pierwszy dotrzeć do punktu zbiórki, nawet jeśli miał do pokonania dłuższą drogę.
— Zwiad, ruszać — warknął, kiedy tylko dotknął stopami ziemi. — Dwie drużyny na południe, trzy drużyny na północ.
Rozejrzał się i padł na brzuch w koryto strumienia. Odwaga to dobra rzecz, ale podczas wykonywania tego zadania jeszcze będzie wiele okazji, by dać się zabić.
— Szefie — powiedział Stewart, patrząc na wykres zawierający dane czujników wszystkich pancerzy batalionu. — Proponowałbym posłać ostatnią drużynę w górę Rocky Knob. Mam stamtąd jakieś odczyty.
— Zgoda — odparł Mike. Przez chwilę patrzył na batalion rozbiegający się po niecce, a potem wziął głęboki oddech, kiedy w oddali pierwszy prom znalazł się pod ostrzałem. — Sprowadzić promy z paliwem i dopilnować, żebyśmy byli kryci od południa.
— I my mamy tam iść? — spytała Shari, przykrywając Kelly własnym ciałem, dopóki nie przeszła ostatnia fala uderzeniowa.
Niebo na wschodzie wciąż było purpurowe od gasnącej plazmy, a wysoko w górze żarzyła się olbrzymia chmura w kształcie grzyba. Nadchodzący zimny front złagodził trochę te efekty, ale nawet on zachwiał się pod nawałą stworzonej ludzką ręką plazmy.
— Oddaliśmy już dzieciakom kurtki i płaszcze — powiedział Mosovich, przytulając jedno z dygoczących dzieci — a ciągle jest im zimno. Masz jakąś inną propozycję?
— A co z promieniowaniem? — spytała ostrożnie Wendy. Zabijała już Posleenów, widziała, jak zajmują jej miasto, wywalczyła sobie drogę ucieczki z podziemnej pułapki, ale ten niebotyczny grzyb był dla niej zupełnie nowym doświadczeniem. Nagle wydało jej się, że tamtych poprzednich wydarzeń nigdy w jej życiu nie było, i poczuła się kompletnie „zielona”. To było dziwne i niepokojące uczucie.
Jeśli Mosovicha także niepokoiła zmiana stylu prowadzenia wojny, nie pokazywał tego po sobie.
— Przekaźnik, rozkład promieniowania.
— Biorąc pod uwagę rozmieszczenie pocisków, w rejonie farmy O’Neala nie powinno być trwałego skażenia. Wszystkie głowice eksplodowały w powietrzu, a przypadkowy opad z napromieniowanych szczątków albo gleby powinien przesunąć się z wiatrami na wschód. Na szczęście mam zdolność wykrywania szkodliwego promieniowania i ostrzegę was, jeśli wejdziemy w zasięg takiej emisji.
— Idziemy — powiedziała Elgars, wstając. — Możemy się tak spierać całą noc, i jedyne, co wskóramy, to to, że dzieci umrą.
— Od kiedy to cię obchodzi? — warknęła Shari.
— Dostarczenie ich w bezpieczne miejsce uważam za swój obowiązek — odparła chłodno kapitan. — To, czy je lubię, czy nie, nie ma znaczenia. Skład Cztery jest dobrze ukryty i dobrze zabezpieczony. To najlepsze schronienie, jakie możemy znaleźć, mimo że w okolicy toczą się walki.
— Chciałabym sprawdzić, co się stało z Papą O’Nealem — powiedziała Wendy. — I z Cally.
— W porządku — odparła Shari, z trudem wstając. Mimo otrzymanego przez kobiety zastrzyku nowych sił, długi dzień i noc dały im się we znaki. Shari była przemarznięta i głodna, a przede wszystkim zmęczona. Miała wrażenie, że już nie da rady zrobić ani kroku więcej, zwłaszcza niosąc Kelly. Ale zrobiła go, a potem następny.
Elgars poczekała, aż Shari ruszy, a potem zajęła pozycję za Mosovichem.
Żadne z nich nie patrzyło na wschód.
Cally pozbierała się z ziemi i rozejrzała po składzie. Kilka ciężkich skrzyń z amunicją i sprzętem pospadało ze stojaków, ze sklepienia oderwało się kilka kamieni. Ale Stary wiedział, co robi: betonowy łuk i „zatyczka” na końcu składu podpierały jedyny fragment skały, który nie był solidnym północnogeorgijskim granitem.
— Ja pierdolę — powiedziała cicho, ocierając krople krwi z ust; jej nos źle zniósł upadek. Wybór miała wręcz wspaniały: siedzieć tu i mieć nadzieję, że schron wytrzyma, albo wyruszyć w nieznane. To był pierwszy wybuch jądrowy od dwóch dni, ale to wcale nie oznaczało, że nie będzie następnych.
Tak naprawdę nie było się nad czym zastanawiać. Jeśli bitwa przesunie się nad jej kryjówkę, prawdopodobnie zginie. Dopóki jednak atomówki spadają na Gap, a jak dotąd tak właśnie było, i nie są zbyt duże — cokolwiek by to znaczyło w odniesieniu do broni jądrowej — powinna przeżyć.
A jeśli wyjdzie ze schronu, będzie mogła liczyć tylko na siebie.
— Ja pierdolę — powtórzyła i zaczęła zdejmować z siebie oporządzenie.
— Wiem, że gdzieś tutaj jest talia kart — mruknęła, przesuwając skrzynie do drugiego schronu, przeznaczonego akurat dla jednej osoby. — Pora postawić sobie pasjansa. Budowanie domków z kart raczej nie ma sensu.
Podniosła hełm i założyła go z powrotem na głowę.
— Blatt, weź tę ładownicę — powiedział Sunday, mijając w biegu Kosiarza. — Będziemy potrzebowali całej amunicji, jaką uda nam się zabrać.
— Tak jest, sir. — Specjalista chwycił obły plastikowy wór i z trudem zarzucił go na lewe ramię. Wór był ciężki, przeważył nawet potężne żyroskopy pancerza. — Cholernie trudno będzie z tym biegać.
— Dasz sobie radę — odparł oficer, sprawdzając drogę na wprost i w lewo. — Jeśli zostaniesz z tyłu, zeżrą cię Posleeni. McEvoy, weź swoją drużynę i zabierzcie zapasowe pakiety broni; myślę, że się nam przydadzą.
— Jasne — odparł specjalista. — Kiedy ruszamy w tango?
Sunday popatrzył na dymiący krajobraz i zadrżał.
— Niedługo.
— W GÓRĘ! Na wzgórze! — zawołał Gamataraal. — Spadniemy na nich z góry.
— Promy! — krzyknął Aalansar i wskazał na wschód. — Mieliśmy zaczekać na promy.
— Wysyłają na wzgórze zwiadowców — warknął oolt’ondai. — Za chwilę będziemy pod ostrzałem; nie możemy czekać.
— Mamy towarzystwo, szefie — zameldował Stewart. — Na moje oko to pomniejszy oolt’ondar, ciężko uzbrojony. Siedzi w samej szczelinie na Rocky Knob.
— A to ciekawe — powiedział Duncan. — Nie mamy wsparcia ogniowego, szefie. Atomówki się skończyły, a nikt inny nie ma tutaj zasięgu.