Chłopcy zbliżali się do otwartej przestrzeni, kiedy usłyszeli nad głowami szum samolotu. Szybko pobiegli na środek polany i zapamiętale machali rękami, by przyciągnąć uwagę lecącej wysoko maszyny.
Krzyczeli głośno; Pete wydobył z kieszeni srebrzysty koc z mylaru i powiewał nim jak oszalały. Bob i Jupe poszli w jego ślady. Zdesperowany Bob podskakiwał jak piłka. Za wszelką cenę musiał zdobyć pomoc dla swego taty.
Jednakże nikt w samolocie nie zwrócił uwagi na rozpaczliwe sygnały rozbitków. Maszyna oddalała się, powoli niknąc w przestworzach.
– Może zauważyli nasz znak SOS – powiedział z nadzieją
Wszyscy zdawali sobie jednak sprawę, że samolot leciał tak wysoko, iż było to mało prawdopodobne.
Bob ruszył dalej ścieżką.
– Sami musimy odnaleźć tatę.
Zmartwieni przyjaciele kontynuowali wędrówkę. Pete’owi, a potem Jupiterowi kiszki zagrały marsza.
– Głód w wydaniu stereo – zażartował Pete.
– Naprawdę jesteście szurnięci. – Bob uśmiechnął się.
Pete zatrzymał się nagle, przyciskając palec do warg. Popatrzył w lewo między konary sosen.
Bob podążył wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela. Gałęzie drzew poruszały się nieznacznie. “Tata!” – pomyślał. Rozległ się ledwo słyszalny szelest, a po chwili chłopiec zobaczył jakąś szczupłą postać, przesuwającą się szybko od jednego drzewa do drugiego. Nieznajomy miał na sobie spodnie i kamizelkę. Bob poczuł rozczarowanie. Z pewnością nie był to jego ojciec.
Pete dał znak, aby Jupe i Bob pozostali na ścieżce. Sam oddalił się, migając między drzewami.
Dwaj chłopcy pobiegli ścieżką, próbując dotrzymać kroku koledze. Od czasu do czasu słyszeli z boku jego westchnienia szelest liści, ale ani razu nie dostrzegli postaci, którą ścigał.
Pete nie ustawał w pogoni. Był pewien, że śledzi tego samego człowieka, którego widział wczoraj. Dziś biegło mu się dużo lżej. Myśliwy i ścigana zwierzyna utrzymywali równe tempo do momentu, gdy nieznany osobnik zauważył, że ktoś depcze mu po piętach. Na chwilę wybił się z rytmu, po czym ostro skręcił w prawo między kępę drzew, by zgubić pogoń tak, jak udało mu się to zrobić poprzedniego dnia.
Tym razem jednak Pete był sprytniejszy. Nie pobiegł za ściganym, lecz okrążył kępę drzew z lewej strony. Nagle się zatrzymał.
Patrzył prosto w czarne, błyszczące oczy chłopaka mniej więcej w swoim wieku. Był to Indianin, ubrany w czarną skórzaną kamizelkę i dżinsy.
Nieznajomy zamarł, ukryty w miejscu, gdzie drzewa rzucały największy cień. Zachowywał się tak cicho i stał tak nieruchomo, że sam z powodzeniem mógł uchodzić za pień. Nie drgnęła mu choćby powieka czy najmniejszy mięsień twarzy.
Pete oddychał ciężko.
– Słuchaj, potrzebna nam pomoc – zaczął.
Indianin nawet nie otworzył ust. Wyrwał się z odrętwienia, obrócił na pięcie i szybszy niż wiatr pomknął w leśny gąszcz.
Pete popędził za nim, ale młody Indianin był rączy jak jeleń. Zniknął w lesie, zanim się Pete obejrzał. Chłopiec jeszcze nigdy nie widział równie szybkiego biegacza. Kontynuował co prawda pościg, jednak z każdą chwilą coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że jego wysiłek jest beznadziejny. Narastała w nim złość na Indianina, który nie chciał pomóc lub choćby porozmawiać.
Bob i Jupe nie zwalniając tempa, biegli ścieżką. Bob sadził długimi krokami, a Jupe sapiąc, starał się trzymać tuż za nim. Wydawało się, że morderczy pościg nigdy się nie skończy. Takie myśli nachodziły chłopców zwłaszcza wtedy, gdy Pete na dłużej znikał im z oczu.
W pewnym momencie Pete pojawił się nagle na ścieżce, jakieś sto metrów przed swoimi przyjaciółmi. Włosy miał rozczochrane, twarz lśniła mu od potu, dyszał ciężko.
– Widzieliście go? – spytał, kiedy Jupe i Bob podbiegli do niego.
– Kogo?
– Tego Indianina!
– O czym ty mówisz? – zdumiał się Bob.
– Wygląda na to, że nam zwiał na dobre – odparł Pete. – Trudno, chodźmy dalej.
Maszerowali więc leśną ścieżką, wiodącą łagodnie falującym górskim zboczem. Pete opowiedział przyjaciołom, co się zdarzyło.
– Czyli przez cały czas kierował się w tamtą stronę. – Bob zamyślił się.
– Warto się zastanowić, co tam może być – dodał Pete.
– Cokolwiek to jest, niech będzie blisko.- Jupe naprawdę ledwo zipał.
Zdecydowali się więc na pięciominutowy odpoczynek, żeby Pierwszy Detektyw mógł nieco odetchnąć, po czym z uporem ruszyli dalej.
Słońce stało już wyżej i w lesie zrobiło się gorąco. Nad głowami wędrowców przelatywały motyle, skrzeczały siedzące na gałęziach drzew sójki. W rozgrzanym powietrzu intensywny zapach sosen mieszał się z wonią potu maszerujących chłopców.
Pete gnany zniecierpliwieniem i niepokojem, szybko kroczył naprzód, a potem czekał, aby Bob i Jupe dotarli do niego. Za trzecim razem krzyknął, żeby się pospieszyli.
– Co on tam widzi? – zapytał Bob, kiedy dostrzegł Pete’a.
– Oby coś dobrego – zrzędził Jupe.
– Właśnie! – wrzasnął Pete. – Co myślicie o tej drodze?
Bob i Jupe szybko podbiegli do Pete’a, który stał na skraju wąskiej, wyżłobionej koleinami polnej drogi. Wyłaniała się spomiędzy drzew od północno-wschodniej strony i ponownie znikała w lesie, biegnąc w kierunku południowo-zachodnim. Nie było to wiele, ale na tej drodze widniały przynajmniej świeże ślady opon.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy widzieli ją z samolotu – powiedział Bob.
– Kiedy przelatywaliśmy nad tą okolicą, raczej nie podziwialiśmy już widoków – przypomniał Jupe. – Szykowaliśmy się na kraksę!
Popatrzyli na wznoszącą się i opadającą drogę, porośniętą krzakami i drzewami. Zmieściłoby się na niej półtora samochodu.
– Ruszamy w dół. – Jupe posłuchał nakazu swoich zmęczonych nóg.
– Nie mam nic przeciwko temu – powiedział Pete.
– Byle szybciej – popędzał Bob. Gdzieś w pobliżu był ktoś, kto mógł pomóc znaleźć jego ojca. Musiał do niego dotrzeć.
Zaczęli więc schodzić. Wkrótce droga pod ostrym kątem skręciła na zachód.
Była sucha i dobrze ubita. Chłopcy domyślili się, że głębokie koleiny powstawały podczas wiosennych i jesiennych deszczy. Zimową porą ziemia porządnie zamarzała i zapewne pokrywała ją kilkudziesięciocentymetrowa warstwa śniegu.