– Czy któryś z was zauważył, jak oni wyglądają? – wysapał Jupe.
– Nie. – Bob zdjął czapeczkę taty i wytarł spoconą twarz. – Dobrze się czujesz, Jupe? Jesteś czerwony jak pomidor.
– Nie ma sprawy. – Jupe z trudem chwytał oddech. – Cóż to dla mnie. Spacerek przez park.
– Ruszajmy – rzucił Pete.
Chłopcy poszli dalej szybkim krokiem.
– Myślicie, że ich zgubiliśmy? – zastanawiał się Bob.
– Przy odrobinie szczęścia… – powiedział Jupe.
– Raczej nie zamierzali zrezygnować – zauważył Pete.
Trzej Detektywi wytrwale podążali na zachód podnóżem urwiska. Starali się trzymać blisko drzew czy głazów, za którymi w każdej chwili mogliby się skryć. Przewędrowali tak kilka kilometrów. Po drodze natknęli się na lśniący w promieniach słońca strumień, z którego zaczerpnęli wody do butelki.
– Jak daleko jeszcze? – spytał Pete.
– Jeśli dobrze idziemy, wkrótce powinniśmy dotrzeć na miejsce.
Znowu ruszyli przed siebie.
– Nareszcie! – krzyknął w pewnej chwili Pete, kiedy wynurzyli się z lasu i stanęli na krańcu dużej, znajomej łąki.
– Gdzie jest samolot? – zapytał natychmiast Jupe.
Zszokowani chłopcy wpatrywali się przed siebie. Cessna zniknęła. Nie było nawet odłamanego skrzydła. Jak to się mogło stać?
– Chwileczkę! – Pete uważniej przyjrzał się miejscu, w którym powinien znajdować się rozbity turbośmigłowiec. – Został zamaskowany!
– Ktoś okrył go szczelnie gałęziami – stwierdził Bob. – Zobaczcie! Nie ma również naszego znaku SOS.
– Teraz nikt nas tu nie zauważy – powiedział Pete.
– Coś mi mówi – zaczął wolno Jupe – że ktoś nas tu nie lubi.
– Chyba masz rację – zgodził się Bob. – Ale kto i dlaczego?
– Czyżbyście się zgubili, chłopaki? – dobiegł ich z tyłu basowy głos.
Trzej przyjaciele odwrócili się natychmiast.
Od południowo-wschodniej strony zbliżał się ku nim potężny jasnowłosy mężczyzna w przeciwsłonecznych goglach.
– Czy mogę wam w czymś pomóc? – spytał z przyjaznym uśmiechem.
Nieznajomy miał na sobie ubranie khaki, plecak, a przez lewe ramię przewieszony skórzany pokrowiec na karabin. Klapa pokrowca była odpięta i podskakiwała rytmicznie, kiedy mężczyzna maszerował.
– Skąd pan się tu wziął? – spytał zdziwiony Pete.
– Polowałem, dziś jednak nie dopisało mi szczęście – odparł. – Nigdy nie byłem w tym rejonie. Nie znam tej części gór.
Wyciągnął wielką, mięsistą dłoń.
– Nazywam się Oliver Nancarrow, dla kumpli Ollie.
Z przyjaznym uśmiechem przywitał się z każdym z chłopców, a oni przedstawili się po kolei.
– Czy ma pan, panie Nancarrow… to znaczy Ollie, jakiś samochód? – spytał z nadzieją Bob.
– Mam. – Nancarrow skinął dłonią w stronę urwiska. – Daleko stąd jest taki ubity trakt do zwózki drewna. Tam właśnie zaparkowałem. Trakt wiedzie na północ, do szosy, która prowadzi do Diamond Lake.
– Możemy się z panem zabrać, Ollie, prawda, chłopaki? – upewnił się Bob. – Chodźmy.
– Chwileczkę – powstrzymał ich Nancarrow. – Jeśli mam was podwieźć, powiedzcie mi chociaż, dlaczego chcecie ze mną jechać.
Bob opowiedział o katastrofie samolotu i zaginięciu jego ojca.
– Bardzo nam zależy na czasie – zakończył. – Tacie może być potrzebna pomoc.
– To wszystko? Nic więcej się nie wydarzyło? – dociekał Nancarrow. – Około godziny temu słyszałem jakieś wystrzały.
Chłopcy stropili się nieco. Gdyby opowiedzieli Nancarrowowi, że ktoś ich ścigał i w dodatku strzelał do nich, mógłby nie chcieć mieć z nimi nic wspólnego.
– Pewnie kręcą się tu jacyś myśliwi – odparł niedbale Jupe.
– Musimy się pospieszyć – nalegał Bob.
Nancarrow wahał się tylko przez chwilę.
– No dobrze. Coś mi się zdaje, że powiedzieliście mi tylko część prawdy. Wasza sprawa. I tak wam pomogę.
Nancarrow ruszył przez łąkę w stronę urwiska, mając Boba po prawej ręce, a Jupe’a po lewej. Pete szedł z tyłu.
– Pańskie nazwisko brzmi jakoś znajomo – zagaił Jupe podczas wędrówki. – Jest pan kimś sławnym?
– Bez przesady. – Nancarrow zachichotał. – Mam kilka małych restauracji w Bakersfield. A właściwie po co tu przyjechaliście wraz z twoim ojcem. Bob?
Bob wyznał Nancarrowowi, że jego tata jest reporterem i wybierał się do Diamond Lake na spotkanie z nowym informatorem.
Słuchając opowieści Boba, Nancarrow sięgnął do kieszeni i wyjął papierosa. Zdziwiony Pete uniósł brwi: palenie w tak suchym terenie było bardzo niebezpieczne. Jupe dał jednak koledze znak oczami, by nic nie mówił. Nancarrow palił papierosa z długim filtrem i szmaragdową opaską – taką samą, jaka była na niedopałku, który Jupiter po raz pierwszy znalazł na płaskowyżu w miejscu, gdzie leżała baseballowa czapeczka pana Andrewsa, a po raz drugi w indiańskiej wiosce. Jupe wiedział, że gdzieś już słyszał – lub widział – nazwisko Nancarrow. Czyżby właśnie u Indian?
– Przypuszczamy, że tata miał się spotkać z facetem, który się nazywa Mark MacKeir – zakończył Bob. Wyjął z kieszeni mały notatnik ojca i sprawdził, czy nie przekręcił nazwiska. – Zgadza się. Mark MacKeir. Mówi to coś panu?
– Dziwna sprawa – odezwał się Nancarrow. – Właściwie straszna. Nie znałem faceta, ale dziś rano usłyszałem w radiu, że Mark MacKeir wczoraj się zabił. Jechał do Diamond Lake. Wspominali chyba, że wybierał się na urlop. Stracił panowanie nad kierownicą, samochód wpadł do rowu i eksplodował. Kierowca zginął na miejscu.
– Koszmar… – Bob oddychał ciężko.
Wszyscy szli w milczeniu, rozmyślając o strasznej śmierci Marka MacKeira. Jupiter spojrzał na odpiętą klapę skórzanego pokrowca, który Nancarrow miał przewieszony przez ramię. Mężczyzna maszerował, a klapa unosiła się i opadała w rytm jego równych kroków. Kiedy była w górze, Jupe dostrzegł wystający z pokrowca kawałek ciemnego metalu. Pierwszy Detektyw skończył właśnie czytać książkę o broni i zbrojeniach. Kształt karabinu Nancarrowa wydał mu się niezwykły. Miał pośrodku wielką wypukłość. Pokrowiec został najpewniej wykonany na zamówienie, by pasował do tych dziwnych rozmiarów.
– Teraz wy i pan Andrews staliście się ważni – powiedział Nancarrow. – Kto wie, że tu jesteście?
– Kilka osób – Jupiter uprzedził Boba, zanim zdążył przyznać, że nikt. – Oczywiście wszyscy w redakcji.