Выбрать главу

Czas jakby stanął w miejscu.

Jupe wisiał wysoko nad ziemią na jednej nodze i ręce. Ciało chłopca zaczęło niebezpiecznie odchylać się od skały. “Zginę!” – pomyślał w panice. “Spadnę i roztrzaskam się o leżące w dole kamienie.”

– Jupe! – krzyknął przerażony Bob.

Jupe miał twarz białą jak prześcieradło. Uczucie grozy paraliżowało go zupełnie.

– Pochyl głowę! – krzyknął Bob. Bał się. Wiedział, że musi ocalić Jupe’a. – Przesuń prawe ramię! Teraz prawą nogę! Zmień punkt ciężkości, to z powrotem dociśnie cię do skały.

Jupe ani drgnął.

“Nie usłyszał mnie” – pomyślał Bob.

– Jupe! – ryknął znowu. Zaczął schodzić w stronę przyjaciela.

Jupe wyczuł jego obecność. Nie widział Boba i ledwo go słyszał. Powoli jednak rozsądne wskazówki przedostały się do zamulonego strachem umysłu. “Rusz głową!” – rozkazał sobie stanowczo Pierwszy Detektyw.

Kiedy Bob dotarł do niego, na bladej twarzy Jupe’a malował się wyraz rozwagi. Bob niemal widział, jak w pojemnym mózgu przyjaciela ponownie zaczynają się obracać trybiki. Pełen nadziei, wstrzymał oddech.

Jupe nagle rzucił się naprzód. Prawe ramię drgnęło i podążyło za głową, a w ślad za nim prawa noga.

Jupe znowu przylegał do skały. Dłonie i stopy automatycznie odnalazły swoje miejsca. Wyczerpany chłopiec znieruchomiał na chwilę.

– Udało się, Jupe! – zawołał podniecony Bob. – Wszystko już dobrze. Teraz chodź. Trochę wyżej znajduje się półka obrośnięta gęsto krzakami, za którymi możemy chwilę odpocząć. Tam nas nikt nie zobaczy. No dalej, Jupe! Już blisko.

Jupe sztywnym ruchem wyswobodził dłoń z jednego uchwytu i sięgnął do następnego. Ten sam manewr wykonały jego nogi. Rozważnie, krok po kroku, trawersował skalną półkę, wciskając po kolei każdą dłoń i stopę w odpowiednią szczelinę tak mocno, jakby chciał je tam zostawić na zawsze.

Bob posuwał się do przodu. W końcu wgramolił się na wąską półkę. Gęste, kolczaste krzaki porastały jej zewnętrzną krawędź. Stanowiły znakomitą osłonę przed czyimś niepożądanym wzrokiem.

– Już tu docierają! – krzyknął. – Pospiesz się!

Jupe kontynuował powolną wspinaczkę. Ani razu nie rozejrzał się dokoła. Po prostu wsuwał dłonie i stopy w uchwyty, potem przenosił je do następnych, aż zbliżył się do Boba tak, że przyjaciel mógł wyciągnąć rękę i dotknąć jego palców.

– Udało ci się, Jupe – powiedział miękko. Dłonie Jupe’a były zimne jak lód.

Pierwszy Detektyw milcząc podciągnął się na półkę skalną. Wczołgał się za krzaki i siedział tam nieruchomo, z zamkniętymi oczami.

– Gdzie oni są? – spytał w końcu ochrypłym głosem.

– Bardzo blisko. Popatrz – powiedział Bob.

Od strony doliny dmuchał silny wiatr. Chłopców piekły oczy, kiedy przyglądali się, jak Nancarrow, Biff i George pokonują kilka ostatnich stopni wiodących do wodospadu.

– Gdzie są te przeklęte głupki? – złościł się Nancarrow. Położył ręce na biodrach i przez gogle wpatrywał się w drzewa i skały.

Bob i Jupe wyciągnęli szyje, by poprzez huk wodospadu dosłyszeć jego słowa.

– Pozwoliliście im zwiać, idioci! – wrzeszczał na swoich podwładnych.

– Muszą gdzieś tu być, szefie – uspokoił Nancarrowa George.

– Znajdziemy ich! – Biff zaklął.

– Nie możemy dopuścić, by nam uciekli – powiedział ze złością Nancarrow. – Ten węszący reporter Andrews jest już w bezpiecznym miejscu. Teraz muszę dopaść jeszcze tych smarkaczy.

Jupe i Bob drgnęli na dźwięk słowa: reporter.

– Wygląda na to, że Nancarrow porwał twego ojca dlatego, że zamierzał on zbadać jakąś podejrzaną sprawę. Pewnie coś się zdarzyło w Diamond Lake.

– Biedny tata! – powiedział Bob. – Zastanawiam się, kim był MacKeir i co takiego wiedział.

– Musimy tak to urządzić, by wszystko wyglądało na wypadek – mówił dalej Nancarrow.

– Walniemy ich w czaszki – powiedział Biff. – Najpierw znokautujemy, tak jak MacKeira!

Bob i Jupe byli zszokowani. Czyżby ludzie Nancarrowa zabili informatora pana Andrewsa?

– Potem władujemy ich do samolotu razem z Andrewsem i podpalimy maszynę – poinformował kompanów Oliver Nancarrow. – Wszyscy pomyślą, że samolot się zapalił, kiedy rąbnął w ziemię. Zwykły wypadek, jak w przypadku MacKeira. Nikt nigdy się nie dowie, jak było naprawdę.

– Nikt nigdy się nie dowie – powtórzył jak echo Biff.

– Zrozumiałeś. – Nancarrow poklepał go po ramieniu. – A teraz wracaj, Biff. To może trochę potrwać. Dziś w nocy nadchodzi kolejna dostawa i ktoś musi ją przejąć. Ty się tym zajmiesz.

– Och, szefie – jęknął zdesperowany zbir.

– Postaraj się, to kiedy wrócę ze szczeniakami, pozwolę, byś sam się z nimi zabawił – obiecał Nancarrow.

Twarz Biffa rozjaśniła się.

– Okay – mruknął, odwrócił się na pięcie i pokłusował w stronę strumienia.

– O jaką dostawę może chodzić? – zastanawiał się Bob.

– Może tamta poufna wiadomość miała jakiś związek z dostawą Nancarrowa.

– Chodźmy, George – powiedział Nancarrow do drugiego kompana. – Za wodospadem jest dolina. Chłopaki mogą próbować tam się schować.

Nancarrow ruszył w górę osypiska.

George uśmiechnął się, prezentując swoje krzywe zęby. Mocniej przycisnął do boku karabin i ruszył za szefem ku urwisku.

Chłopcy zamarli. Skoro bandyci poszli w górę zbocza, wkrótce ich dostrzegą, a oni nie będą już mieli gdzie się skryć.

ROZDZIAŁ 13. DOLINA ŚMIERCI

Potężny Oliver Nancarrow i jego podwładny, George, ostrożnie przesuwali się po ruchomych kamieniach u podnóża urwiska. Nancarrow wypatrzył tę samą szczelinę, którą Bob zauważył wczoraj. Wsunął dłoń w zagłębienie, podciągnął się do góry i rozpoczął wspinaczkę.

– Kiepsko to wygląda – mruknął George. Przewiesił karabin przez plecy i ruszył za szefem.

Bandyci wspinali się bez wytchnienia, ich zaczerwienione od wysiłku twarze lśniły potem. Nieświadomie zmierzali wprost ku półce, gdzie ukrywali się dwaj detektywi.

– Jupe – szepnął Bob.

Jupiterowi ciągle drżały nogi i ręce, ale za to umysł pracował sprawnie. Chwycił odsłonięty korzeń rosnący w pobliżu półki i szarpnął mocno. Korzeń ani drgnął. Pociągnął mocniej i wyrwał go z kruchej skały. Jednocześnie posypały się kamienie, ziemia i piasek.

Nancarrow i George spojrzeli w górę. Kamienie toczyły się, zbierając po drodze napotkane odłamki. Duże kawałki skał odpadały od ściany urwiska i mieszały się z obsuwającą się ziemią. Po chwili ruszyły głazy.