Znużony Pete usiadł pod drzewem. Ciężarówki minęły go, jadąc na postojowych światłach. “Bardzo dziwne” – pomyślał chłopiec, zapadając w drzemkę. Dlaczego kierowca nie włączył drogowych…
Wydawało mu się, że spał twardym snem, kiedy znowu poderwał go warkot silników. Spojrzał na zegarek. Dochodziła północ.
Podniósł się z wysiłkiem. Tym razem pojazdy sunęły tam, dokąd i on zmierzał – ku szosie. Musiał je zatrzymać. To była jedyna szansa, by szybciej dotrzeć do miejsca, gdzie będzie mógł poprosić o pomoc dla pana Andrewsa, Boba i Jupitera.
Chłopiec dowlókł się na skraj drogi i zaczął wymachiwać nad głową srebrnym kocem. Ciężarówki powoli toczyły się w jego stronę.
– Stać! – wrzasnął. – Stać!
Pojazd jadący na czele zwolnił, to samo zrobił ten z tyłu.
Podniecony Pete podbiegł do kabiny od strony pasażera. Pierwsza z ciężarówek stanęła; kierowca otworzył szeroko drzwi. Chłopiec wszedł na stopień i zaczął gramolić się do środka.
Podniósł głowę. Na wysokości oczu zobaczył lufę karabinu. Po krzyżu przebiegł mu zimny dreszcz. Przypomniał sobie słowa Jupitera: “M-16 służą do zabijania ludzi”.
– Wsiadaj – warknął Biff. Uśmiechnął się złowieszczo.- Gdzie są twoi kumple, chłoptasiu?
Jupiter i Bob poczuli, że muszą odpocząć. Owinęli się w koce i zasnęli na łożu z paproci, z dala od miejsca, gdzie znaleźli szkielet. Nie rozpalili ogniska, gdyż uważali, że Nancarrow lub któryś z jego ludzi mógłby je zauważyć.
Wstali o świcie i ruszyli w drogę. W żołądkach burczało im z głodu, ale jedyne, co mieli, to surowa kukurydza, której nie mogli ugotować. Patrzyli tęsknym wzrokiem na rośliny i kwiaty, zastanawiając się, czy są jadalne. Obaj znali jednak starą zasadę przeżycia i w dziczy: jeśli masz wątpliwości, czy coś nadaje się do jedzenia, nie wkładaj tego do ust. Dzielnie znosili więc głód. Jupe na pociechę pomyślał o zbędnych kilogramach, które właśnie tracił.
Maszerowali wytrwale, mając strumień po lewej stronie. Nie było tam żadnej ścieżki, więc szli bardzo wolno. Wstrzymując oddechy, minęli gorące siarczane źródła. Od czasu do czasu na powierzchni wody widzieli szarą pianę lub wirujące, różnokolorowe plamy oleju.
W końcu dotarli na szczyt wzniesienia. Przystanęli i po raz pierwszy mogli się napawać ciężko odniesionym sukcesem. Dochodziło południe. Przed oczami mieli drugi kraniec zielonej doliny, lśniącej w blasku słońca. Dolina była bardzo szeroka. Kończyła się zboczem rzadko porośniętym drzewami, między którymi płynął strumień.
– Jest droga! – zawołał Bob, ściągając czapeczkę na tył głowy.
Niewielki trakt prowadził do górnej partii doliny przez głęboki, wąski wąwóz, którym płynął strumień. Zrobiono go na krawędzi tuż powyżej drugiego brzegu strumienia. Ciągnął się przez kilkaset metrów i kończył na płaskim, ubitym okręgu, przeznaczonym do zawracania.
– Nie wygląda jak droga do zwózki drewna, którą opisywała Mary – powiedział Bob.
– Ani trochę – zgodził się Jupiter.
Z trudem przeszli przez strumień. Smród stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Chłopcy wstrzymali oddechy i spojrzeli pod nogi. Na powierzchni wody unosiły się plamy oleju, tworząc wielobarwną tęczę. Wzdłuż strumienia ciągnęły się niewielkie czarne kałuże, wypełnione substancją podobną do smoły. Rosnące w pobliżu rośliny uschły lub właśnie dogorywały. Bob i Jupe szybko poszli dalej, łapczywie chwytając powietrze.
– To świństwo wygląda jak olej lub asfalt – uznał Bob.
– Śmierdzi dużo gorzej.
– Przypomina tę obrzydliwą substancję, którą wyprodukowałeś w laboratorium chemicznym – zaśmiał się Bob.
– To miał być eksperyment naukowy – zaczął z irytacją Jupe, ale po chwili i on zaczął chichotać. – Pamiętasz, jak pan Perry dostał ataku, kiedy to wybuchło i obryzgało cały sufit?
Dwaj przyjaciele pokładali się ze śmiechu, idąc w stronę ubitego okręgu. Widniały na nim liczne ślady opon ciężarówek.
– Ciężarówki! – Bob schylił się i podniósł z ziemi niedopałek, taki sam jak te, które wcześniej znalazł Jupiter.
– Na pewno z “dostawą” – stwierdził ponuro Jupe.
– Kompania Przewozowa Nancarrowa! Może jest tu gdzieś mój tata! – zawołał Bob.
Chłopcy rozejrzeli się dokoła po zanieczyszczonym terenie. Od okręgu odgałęziała się inna wąska droga. Prowadziła na północny zachód, znikając w lesie między sosnami i brzozami.
– Popatrz tam – zaproponował Jupiter.
Poniżej grzbietu po południowo-zachodniej stronie okręgu widać było serię naturalnych grot. Ślady opon prowadziły prosto do nich. Chłopcy natychmiast tam pospieszyli.
– Tato! Jesteś tu? – krzyknął Bob. W gardle mu zaschło z emocji.
Przyjaciele zbliżyli się do wylotów grot, ale wydobywający się z nich piekący odór okazał się nie do wytrzymania. Zaczęli kasłać, charczeć, więc wrócili do punktu wyjścia.
– Ta jakby mniej śmierdzi – uznał Jupe, zerkając do groty znajdującej się najbliżej drogi.
Zajrzeli do zacienionego wnętrza.
– Widzę jakieś kanciaste kształty – powiedział Bob.
Chłopcy weszli głębiej i zatrzymali się na chwilę, by ich oczy mogły przywyknąć do mroku. Przez ogromny, okrągły otwór do groty przedostawało się nieco promieni słonecznych.
Bob i Jupe z przerażeniem rozglądali się dokoła. Cała grota aż po sklepienie zastawiona była setkami trzydziestolitrowych pojemników.
Jupe odczytał napis na etykiecie.
– Polichlorek dwufenylu – oznajmił.
– Kwasy – dodał Bob, czytając następną nalepkę.
– Zasady, utleniacze, odpady siarczane – kontynuował Jupe.
Chłopcy popatrzyli na siebie ze zgrozą.
– Toksyczne odpady – podsumował Jupe.
– Trafiliśmy na składowisko niebezpiecznych substancji – powiedział Bob.
Nagle ogarnęły ich ciemności. Spojrzeli ku wylotowi groty. Jakaś ciemna, groźna postać zasłaniała cały otwór.
Znaleźli się w pułapce.
ROZDZIAŁ 14. BRUDNE INTERESY
– Jupiter! Bob! Co wy tu robicie? – usłyszeli.
Chłopcy popatrzyli jeden na drugiego.
– Daniel? – upewnił się Jupiter.
– Skąd wiedziałeś, że to my? – spytał Bob.
– Wynoście się stąd! – powiedział ze złością młody Indianin. – Nikt nie ma prawa przebywać w świętej dolinie.
– Nie – odparował Jupiter. – To ty przyjdź do nas. Coś ci pokażemy. Zrozumiesz, dlaczego twoje plemię choruje.